Kocha, lubi, szanuje…
- 18 lutego, 2006
- przeczytasz w 5 minut
Zastanawiamy się często jak to się dzieje, że kiedy pierwszy raz spotykamy jakiegoś człowieka, od pierwszego wejrzenia wydaje nam się on miły, sympatyczny, inteligentny, albo wprost przeciwnie, coś nas odpycha, coś nam w nim nie odpowiada i właściwie nie wiemy co. Bywa, że to pierwsze wrażenie potwierdza się w przyszłości, ale częściej chyba nie. Po dłuższej znajomości okazuje się, że ten sympatyczny wcale taki sympatyczny nie jest, a ten odpychający posiada tyle […]
W kontaktach społecznych wszyscy w większym lub mniejszym stopniu podlegamy uczuciom. To one, a nie rozum, narzucają nam emocjonalny stosunek do drugiego człowieka „od pierwszego wejrzenia”. Jak bardzo może być on błędny, wręcz niesprawiedliwy i krzywdzący, przekonujemy się dopiero później, kiedy emocje pierwszego spotkania opadną, kiedy konieczne czy przypadkowe dalsze kontakty z nowym znajomym zostaną poddane ocenie rozumu.
Uczucia są obok rozumu i woli jedną z trzech władz duchowych w człowieku. Im większa równowaga między nimi, tym człowiek jest bardziej ludzki. Ale o tę równowagę właśnie najtrudniej. Wykuwa się ją mozolnie w trudnej pracy nad sobą. Żadna z tych władz sama w sobie nie jest zła, ale kiedy jedna z nich wybuja ponad inne, przygłuszy je, wówczas deformacji ulega obraz zewnętrznego świata, a zwłaszcza innych ludzi.
Człowiek kierujący się tylko rozumem, poddający pod jego osąd wszystko, co w nim i obok niego się dzieje, jest oschły, sprawia wrażenie bezdusznego biurokraty i sędziego, który surowo ocenia innych, nie potrafi znaleźć w sobie zrozumienia dla ich słabości i błędów. Bardzo często bywa samotny, bo choćby nawet garnął się do ludzi, będzie ich zrażał autorytatywnymi sądami i ocenami. Mając poczucie własnej wartości, najczęściej trafne, zżymał się będzie na tych, którzy mu nie dorównują, ale jego samego nie stać na to, by zniżyć się do nich.
Człowiek opanowany przez nadmiernie wybujałe uczucie jest zupełnym przeciwieństwem “mózgowca”. Szybciej działa niż myśli. I jak człowiek z nieuporządkowanym życiem rozumowym jest zwykle przykry dla otoczenia, tak nieuporządkowane emocje sprawiają kłopot głównie jemu samemu. To wieczni narzeczeni, zakochani ciągle na nowo i zawsze w kimś innym; to również plotkarze, oszczercy, kłótnicy, ludzie chwiejni, na których nie sposób się oprzeć, bo w każdej chwili mogą zdradzić i to niekoniecznie ze złej woli. Potrafią być też mili, serdeczni, uczynni, ale tylko wtedy, gdy to dogadza ich próżności, bo wtedy jest im dobrze na duszy, nakarmione emocje odpoczywają sobie w cieniu, niosąc ulgę i odprężenie. Ale niech tylko ktoś lub coś stanie im na przeszkodzie, reagują zwykle gniewem i bardziej lub mniej tajoną agresją.
Wola jest władzą ślepą w człowieku. Wybiera zawsze dobro i nigdy nie chce zła. Nieszczęście polega tylko na tym, że nie wartościuje ona dobrych i złych czynów. Wybiera to, co rozum przedstawia jej jako dobro. Dla złodzieja na przykład dobrem jest udane włamanie i bogaty łup, więc to dobro wybiera jego wola. Mówimy o silnej i słabej woli. Siła woli zależy od treningu, ale i od tego, czy funkcje rozumu nie są zakłócone nadmiernie wybujałymi emocjami.
Intelekt bez uczuć przygniata człowieka do ziemi. Uczucia bez nadzoru rozumu sprawiają, że człowiek skacze przez życie, unosząc się nad ziemią, jakby nie dotyczyło go zjawisko grawitacji. Człowiek mocno i pewnie stojący na ziemi to człowiek równowagi pomiędzy uczuciami a rozumem. Z takimi ludźmi dobrze jest otoczeniu, a im samym także dobrze jest z sobą.
Niestety, równowagę tę osiąga się w trudzie i znoju. “Poznaj samego siebie” – radzili już starożytni. Poznaj, byś miał świadomość swych niedoskonałości, bo tylko wtedy będziesz mógł je zwalczać. A jeśli osiągniesz zwycięstwo, bądź dumny, bo zwycięstwo nad sobą jest największym zwycięstwem.
Wszyscy zgadzamy się z tym, że nasz świat wyglądałby zupełnie znośnie, gdyby ludzie byli dla siebie milsi, sympatyczniejsi, lepsi. Więc dlaczego tak nie jest? Dlaczego życzliwość dla innych mamy tylko od święta, a na co dzień drobne lub wielkie złośliwości, zawiści, gniewy, dąsy? I tak łatwo znajdujemy przyczynę naszej niechęci do ludzi… w nich, nigdy w nas samych. Właśnie dlatego, że nasze spojrzenie, zarówno we własne wnętrze, jak i na innych, przechodzi przez pryzmat nie uporządkowanych władz duchowych.
A przecież to tylko sprawa treningu, który w pracy nad sobą ma niebagatelne znaczenie. Ot, rozumowiec spotyka drugiego człowieka, który w sposób oczywisty nie dorasta do jego intelektu. Już rodzi się wewnętrzny sprzeciw – “ratunku, skąd się wziął taki głupiec!?” I jeśli nasz intelektualista nie da natychmiast kontry sobie samemu, nie powie: “ale ten człowiek ma z pewnością inne zalety” – nigdy nie nawiąże się między nimi nić sympatii, pozostaną sobie obcy, żaden nie odniesie korzyści z wzajemnego spotkania. Rozstaną się, zarzucając sobie głupotę i zarozumiałość.
Nie ma spotkań zupełnie bezwartościowych. Każde zbliżenie się do drugiego człowieka, czy będzie to profesor uniwersytetu czy człowiek bardzo prosty i niewykształcony, musi zaowocować dobrem. Pod warunkiem wszak, że obaj będą tego chcieli, że obaj wyzwolą w sobie świadomość wartości każdego człowieka.
W pierwszych kontaktach, które najczęściej rzutują na dalsze wzajemne stosunki, zbyt często polegamy na odczuciach, które same się narzucają. Nie czynimy wysiłku, by wyzwolić w sobie, w sposób świadomy, uczucia pozytywne. I może dlatego tak rzadko darzymy się uśmiechem, tak rzadko okazujemy sobie sympatię.
Nie chodzi oczywiście o to, by przyjmować postawy fałszywe, “kadzić”, prawić komplementy bez pokrycia. Chodzi o to, by zdobyć się na wysiłek i odnaleźć w drugim wartość godną szacunku i sympatii. Chodzi też o to, by taką postawę praktykować na co dzień, a nie tylko z okazji wigilii Bożego Narodzenia, większych świąt i “serduszkowego dnia”.