Konwersja — czy to koniec świata???
- 2 września, 2004
- przeczytasz w 10 minut
Czy konwersja jest czymś, co może podzielić rodzinę? W moim przypadku najprawdopodobniej tak. Fakt, iż ktoś był wychowywany w danej wierze, nie oznacza, że musi zachować wyznanie, które zostało mu wpojone, do końca życia. Ja nie zamierzam tego robić i dlatego moje dni pozornej zgody i pokoju z rodzicami są policzone… Jestem niepełnoletnia, jednak zdecydowanie bliżej mi do kobiety niż do dziecka. Za jakiś czas według polskiego prawa będę mogła we wszystkim o sobie stanowić. Na razie jednak […]
Czy konwersja jest czymś, co może podzielić rodzinę? W moim przypadku najprawdopodobniej tak. Fakt, iż ktoś był wychowywany w danej wierze, nie oznacza, że musi zachować wyznanie, które zostało mu wpojone, do końca życia. Ja nie zamierzam tego robić i dlatego moje dni pozornej zgody i pokoju z rodzicami są policzone…
Jestem niepełnoletnia, jednak zdecydowanie bliżej mi do kobiety niż do dziecka. Za jakiś czas według polskiego prawa będę mogła we wszystkim o sobie stanowić. Na razie jednak tak nie jest. Lecz czy to oznacza, że będąc pod opieką rodziców nie można samodzielnie decydować o swojej wierze? O jednej z najbardziej delikatnych, osobistych spraw w życiu każdego człowieka?
Do zmiany wyznania z rzymskokatolickiego na ewangelicko-augsburskie jestem zdecydowana w 100%. Myślę nad tym usilnie od prawie dwóch lat. Skłoniła mnie do tego oczywiście teologia-na pierwszym miejscu, ale także szereg innych aspektów. Nie chcę się rozwodzić nad tym, co wzbudziło moją niechęć do katolicyzmu, bo to zbyt osobiste sprawy. Na początku odrzucałam od siebie myśli o luteranizmie, modliłam się, żeby Bóg mi to jakoś „wymazał z głowy”. Jednak stało się inaczej. Im bardziej chciałam to wszystko od siebie odepchnąć, to tym więcej o tym myślałam. Kończąc ten wątek- czuję się ewangeliczką i nikt mnie od tego nie odwiedzie. Nie wynika to z jakichś młodzieńczych buntów przeciwko rodzicom, chodzi tylko i wyłącznie o Boga.
Ktoś pomyśli-dobrze, twoja sprawa. Zdecydowałaś, że chcesz być luteranką. Nie ma w tym nic złego. Więc gdzie leży problem? Problem jest w tym, że moi rodzice nic o moich pomysłach nie wiedzą. Nie mają pojęcia, że chodzę na luterańskie nabożeństwa, że czytałam pisma Lutra, że nie chcę przystąpić do bierzmowania. Nieraz krytykowałam przy nich KRK, ale nie domyślają się chyba nawet, że ma to protestanckie podłoże. Dlaczego to wszystko ukrywam? Dlatego, że oni nie zaakceptują mojego wyboru. Przedstawię to szerzej.
Mój ojciec działał w opozycji demokratycznej. Jestem z tego dumna, jednak w tym przypadku fakt ten przemawia na moją niekorzyść. On twierdzi, że bez Kościoła Katolickiego nie mielibyśmy demokracji. Racja, ale czy to oznacza, że KRK jest nietykalny i nieomylny? A tak właśnie myśli mój tata. Nie jest wcale gorliwym katolikiem. Zaryzykuję wręcz stwierdzenie, że on nie wierzy w Boga, tylko w Kościół. W księży, w papieża, w całą tą otoczkę i kult władzy. Nigdy nie widziałam, żeby czytał Biblię, wiem, że się nie modli. Wiara nie ma dla niego jakiegoś dużego znaczenia, natomiast tradycja katolicka-tak. To jednak nie koniec. Mój ojciec jest historykiem z wykształcenia, więc ma spore pojecie o reformacji. Szkoda tylko, że takie negatywne. Jest zafascynowany średniowieczem (!), a Lutra, rzecz oczywista, uważa za „prostackiego sługusa niemieckich książąt, który rozwalił jedność Kościoła”. Nienawidzi go wręcz, nie mam pojęcia, dlaczego. Nigdy nie wypowiadał się tak negatywnie o żadnej postaci historycznej, no może wyłączając Lenina, Hitlera i Stalina…
Mój tata widzi w reformacji tylko pieniądze (sprzedaż odpustów) i układy, nie interesuje go teologiczny aspekt tego procesu. Mówi, że to jakieś heretyckie bzdury, nad którymi nie warto się zastanawiać. Jednak mnie te „herezje” zainteresowały i to właśnie przez nie postanowiłam się konwertować. Nie żyjemy w XVI wieku, nikt już nikogo nie pali na stosach i nie straszy potępieniem za przejście na protestantyzm. Kościoły prowadzą między sobą dialog ekumeniczny. Jednak dla mojego ojca to się nie liczy. Dla niego Luter chyba na zawsze pozostanie tym złym bluźniercą przeciwko Kościołowi, który na pewno smaży się w piekle do spółki z Kalwinem, Zwinglim i Husem. Nie jest tak, że moja rodzina jest nietolerancyjna w stosunku do ewangelików czy innych protestantów. Kibicują Małyszowi, dość dobrze oceniają ex-premiera Buzka. Jednak ogólna ich opinia jest taka: „niech sobie ci protestanci będą, wierzą po swojemu, ale lepiej się tym bliżej nie interesować”. Podsumowując-dla mojego ojca przejście na luteranizm byłoby hańbą dla rodziny, bo przecież „Polak to musi być katolik”. Bo trzeba się pokazywać co niedzielę na mszy, bo co ludzie powiedzą (choć mieszkamy w mieście powyżej 100 tys. mieszkańców, to jakby znajomi z osiedla reagowali, jakby taka prawicowa rodzina nie pojawiała się w kościele)?. Nie wyobrażam sobie miny taty, kiedy wyznam prawdę. To niby nic takiego (jak mówią moje koleżanki), ale będzie porównywalne z ciosem poniżej pasa w najmniej oczekiwanym momencie.
Z mamą powinno być łatwiej, ale wcale tak nie będzie. Ona z kolei jest osobą wierzącą, choć czasem mam wrażenie, że mało z tego rozumie… Także nie czyta Pisma, ale chyba się modli. Chodzenie na mszę jest dla niej manifestacją wiary, ale też tradycji. Moją decyzję potraktuje emocjonalnie, na pewno będzie płakać i krzyczeć: „jak mogłaś mi to zrobić, to ja cię chciałam wychować na porządną katoliczkę, a ty odtrącasz to wszystko?”. Moja mama działa w takim jednym stowarzyszeniu katolickim i uzna, że to wstyd przed koleżankami (notabene, strasznymi dewotkami), że jej córka zmienia wyznanie. Zapewne pomyśli, że nie sprostała roli wychowania dziecka „po Bożemu”. Ale to nieprawda. Przecież ja nie odrzucam Jezusa, wręcz przeciwnie. Gdyby mama nie wpoiła mi wiary (nie Kościoła, ale wiary) od małego, to dzisiaj, tak jak wielu moich znajomych miałabym religię gdzieś. Myślę, że dyskusje teologiczne nie będą się z moją mamą kleić, ona za dobrze nawet nie wiedziała, kim był Luter. To znaczy podstawowe rzeczy tak, ale różnice teologiczne- zero. Właśnie dyskusja o teologii, a więc głównym powodzie, czemu chcę się konwertować, będzie najgorsza albo w ogóle jej nie będzie. Moi rodzice naślą na mnie jakiegoś księdza, a mogą posunąć się nawet do zamówienia za mnie mszy o „nawrócenie”. Strata czasu i pieniędzy. Chyba wtedy padnę ze śmiechu. A może z płaczu.
Na początku miałam dwa „wyjścia” z tej sytuacji. Pierwsze zakładało, że dotrwam do bierzmowania, a później powiem całą prawdę. Do maja miałabym dalej ukrywać się ze swoimi nabożeństwami i ewangelicyzmem, tak jak robię do tej pory. Zawsze mówię, że idę do miasta/do koleżanki/na randkę, a tak naprawdę udaję się do kościoła. Gdybym zrealizowała ten plan, nie chodziłabym co tydzień, tylko tak 2 razy w miesiącu, w końcu wymówki kiedyś by się skończyły i zaczęliby coś podejrzewać. Ale nie zrobię tego z innego, ważniejszego powodu. Nie chcę dłużej kłamać. Nie chcę widzieć mojej mamy, jak cieszy się na moje bierzmowanie, zaprasza rodzinę na to „ważne wydarzenie”. Nie chcę udawać przed wszystkimi dobrej, wierzącej katoliczki i chodzić z rodzicami do KRK na mszę. Nie chce słyszeć, jak mama mówi do mnie „córeczko, mam cię jedną i wiem, że nigdy się na tobie nie zawiodę, mamy ze sobą więź i jesteśmy przyjaciółkami”.
Teraz jednak pozostaje mi powiedzieć prawdę, chcę to zrobić za dwa tygodnie, bo jeszcze na dwie niedziele mam doskonałe wymówki. Ale później na dobre rozpocznie się rok szkolny, spotkania do bierzmowania… Mówiąc szczerze, kompletnie nie wyobrażam sobie tej rozmowy, ale nie mogę spanikować. Teraz jest już za późno. Dla moich rodziców wyznanie „czuję się luteranką”, to tak, jakbym im oznajmiła: „jestem w ciąży/jestem lesbijką/mam AIDS”. Tak właśnie to potraktują. Najbardziej się boję, że od razu będzie wrzask i „kończymy tą beznadziejną rozmowę, bo nie ma o czym mówić, wybij sobie te herezje z głowy, a teraz idź do swojego pokoju i zapomnij o protestantach”. Nie zapomnę. Luter
anizm to nie jest coś, za co mogą mi dać szlaban na Internet, telewizję, komórkę czy wychodzenie z domu. Moja przyjaciółka twierdzi, że nie rozumie, o co będzie ten cały krzyk. Powiedziała mi: „twój ojciec zajmuje się UE (pisze projekty europejskie), to chyba widzi, że cała ta idea opiera się na tolerancji, przecież będąc ewangeliczką nie odwrócisz się od rodziny, zresztą nigdy nie sprawiałaś im problemów, nie pijesz, nie palisz, nie bierzesz, nie puszczasz się, nie wracasz po nocy i dobrze się uczysz i takie „kłopoty” z dzieckiem chciałyby mieć miliony rodziców na świecie”. To fakt, ale zmiana mojego wyznania to będzie dla nich koniec świata. I na dodatek najważniejsze: „co powiedzą ludzie?”. „Co powie sąsiadka, która jest bardzo religijna i nawet udziela się w Kole Przyjaciół Radia Maryja? Co powiedzą nasi znajomi, jak będziemy chodzić do kościoła bez ciebie? Co powiedzą nauczyciele, jak przestaniesz chodzić na religię? Co powie dalsza rodzina? Jak ty sobie znajdziesz męża, przecież nie wiadomo czy jego rodzina zgodzi się na mieszane małżeństwo i wychowywanie dzieci w wierze protestanckiej?” I tak dalej…
Nie obchodzi mnie zdanie sąsiadki, nauczycieli, dalszej rodziny i nie szukam jeszcze męża. Jeśli ludzie nie będą chcieli zaakceptować mojego luteranizmu (choć to mało prawdopodobne, nikt nie urządza już pogromów na „kocią wiarę”), to będzie to źle świadczyć o nich, nie o mnie. Kilka domów dalej mieszkają rodziny Świadków Jehowy, a my ich tolerujemy, mówimy „dzień dobry” na ulicy, pogadamy chwilę, to porządni ludzie. Jakby w innej rodzinie, gdzieś u jakichś znajomych ktoś zmieniłby wyznanie, to moi rodzice powiedzieliby: „ich sprawa, ich wybór, ich życie”. Ale u nas? Nigdy!
Strasznie obawiam się też żali o wyjazd do Niemiec. A było tak: mieszkamy niedaleko granicy i od dawna chciałam pojechać do Lutherstadt Wittenberg. Nie miałam pojęcia, jak przekonać rodziców do podróży, ale w końcu udało mi się doznać nagle „cudownego olśnienia” nad atlasem samochodowym i zgodzili się pojechać do tego miasta po zakupach (niemieckie wyprzedaże). Oczywiście już przed granicą ojciec prawił mi kazania na temat tego „niszczyciela Kościoła, kacerza i heretyka”… Jednak to był dopiero początek. Po zakończeniu wycieczki po sklepach mieliśmy jechać do miasta Lutra i tata całą drogę zżymał się, że jedzie tam tylko dla mnie. Oczywiście nie rozumiał „całego sensu zwiedzania tego, jakby nie było innych, ciekawszych rzeczy godnych obejrzenia, tylko pamiątki po jakimś ***! ” (patrz wyżej). Gdy już dojechaliśmy, oświadczył, że niczego nie będzie zwiedzać i żebym sama sobie to oglądała, byle szybko. Tak więc rodzice udali się do knajpy, a ja chodziłam po Lutherhaus samotnie i w końcu się w tym muzeum rozpłakałam, bo cała ta sytuacja była idiotyczna. Rzecz jasna nie mogłam przyznać się do tego, że miasto i zwiedzanie bardzo mi się podobało, bo znowu byłby foch. Dlatego temat Lutherstadt od razu wypłynie w mojej rozprawie z rodzicami i posypią się na mnie wyrzuty typu: „pojechaliśmy tam spełniać jakieś twoje głupie zachcianki, o których nie mieliśmy pojęcia, a ty to bezczelnie wykorzystałaś”, „jakbym wiedział, że ten wyjazd ma dla ciebie takie znaczenie, to bym cię wysadził w połowie autostrady i biegłabyś do swoich protestantów sama”, itd… Ja osobiście dziś przyznaję, że może trochę przegięłam z tą wyprawą, ale stało się, trudno. Nie żałuję.
Żałuję natomiast, że mam taką sytuację w domu, że muszę kłamać. Czuję się z tego powodu źle, bardzo źle. Nie mogę tej farsy dłużej ciągnąć, bo chyba zwariuję. Jasne, mogłam powiedzieć prawdę na początku, choć to nie ma dziś znaczenia, bo reakcja rodziców to będzie jeden wielki wrzask: „NIE!!!” Czasem, siedząc czy stojąc w ławce na nabożeństwie w KEA, zastanawiam się, co by było, gdyby nagle do kościoła wparowali moi rodzice. Czy odważyliby się wyciągnąć mnie z niego siłą, drąc się na mnie? Czy może w tej jednej chwili, gdyby zobaczyli mnie ze śpiewnikiem, zatopioną w modlitwie, pojęliby, jakie to wszystko dla mnie ważne i zaakceptowali mój wybór? Nie wiem.
Rewolucja nigdy nie jest dobrą drogą do rozwiązywania konfliktów. Doskonale zdaję sobie sprawę, że nie wypiszę się w tym nowym roku szkolnym z religii i zapewne będę zmuszona przystąpić do bierzmowania, choć tego nie chcę. Jakoś to zniosę, wyłączę na tę chwilę swoje uczucia. Religię w szkole też przez te 10 miesięcy jakoś przetrwam. Mogę to zrobić dla rodziców. Nie widzę sensu tego całego teatru, ale krok po kroku oni będą musieli się przyzwyczaić do tego, że jestem ewangeliczką. Nic na siłę, lecz małymi krokami. Na razie najważniejsze jest dla mnie, żeby uszanowali fakt mojego innego wyznania i pozwolili mi chodzić na nabożeństwa do KEA. Żeby kiedyś, w przyszłości, nie obawiali się powiedzieć innym ludziom: „my jesteśmy katolikami, nasza córka protestantką i jest nam wszystkim z tym dobrze”. Kocham moich rodziców, dlatego nie chcę już dłużej ich oszukiwać i ukrywać się, bo to nie jest żaden powód do wstydu. Tylko czy oni kochają mnie na tyle, żeby to zrozumieć???
***
Nikt z moich przyjaciół nie jest w stanie wczuć się w moją sytuację, oni nie mają takich „dziwnych” problemów jak ja. Powiedzieli tylko, że pomimo tego, iż czasem wątpią w Boga, będą się za mnie modlić i mają nadzieję, że to mi pomoże przetrwać jakoś tą moją najważniejszą w dotychczasowym życiu rozmowę. Chciałabym prosić każdego, kto czyta ten list, o modlitwę za mnie. Większość osób regularnie odwiedzających portal ekumenizm.pl wie, kim jestem, lecz specjalnie zamieszczam to jako „gość serwisu” i nie chciałabym, aby w komentarzach do tego tekstu (a pragnę, by było ich dużo) ktoś zwracał się do mnie po imieniu. Z góry dziękuję.