Otwarte okno w domu Ojca
- 30 marca, 2006
- przeczytasz w 6 minut
Sobota, 2 kwietnia. Jest już późno, trzeba jechać do domu. Wychodzę z Pałacu Apostolskiego przez Spiżową Bramę. Jest źle, ale gdzieś blisko serca kołacze się nadzieja. Plac św. Piotra. Mijam modlące się grupy ludzi. Spoglądam na okna papieskich apartamentów. Cisza. Okna zamknięte. Żadnego ruchu. Przecinam plac, by wąskimi uliczkami dotrzeć do Santa Maria alle Fornaci. Tam w małym klasztornym hoteliku zakwaterowałem swoich gości z Polski […]
Sobota, 2 kwietnia. Jest już późno, trzeba jechać do domu. Wychodzę z Pałacu Apostolskiego przez Spiżową Bramę. Jest źle, ale gdzieś blisko serca kołacze się nadzieja. Plac św. Piotra. Mijam modlące się grupy ludzi. Spoglądam na okna papieskich apartamentów. Cisza. Okna zamknięte. Żadnego ruchu. Przecinam plac, by wąskimi uliczkami dotrzeć do Santa Maria alle Fornaci. Tam w małym klasztornym hoteliku zakwaterowałem swoich gości z Polski i tam parkuję samochód. Nie ma ich w hotelu. Pewnie są na Placu św. Piotra. Zobaczymy się jutro. Obiecałem, że na niedzielną Mszę św. zabiorę ich do San Cesareo, małego, starego kościółka blisko Termów Caracalli. To był kościół tytularny kardynała Wojtyły.
Było to w roku 1967. Rok wcześniej zdałem maturę i wróciłem z rodzicami do Italii. Tęskniłem za Polską. I wtedy dowiedziałem się, że Paweł VI mianował kardynałem Arcybiskupa Krakowskiego. Raz widziałem go na Jasnej Górze. Robił dobre wrażenie. Miał miły uśmiech i jakiś wyraz pokory i skupienia w twarzy. Nie taki „wykrochmalony” jak inni biskupi. Ojciec załatwił mi bilet do Kaplicy Sykstyńskiej. To on. Poznaję. Klęka przed papieżem Pawłem, który wkłada mu na głowę beretta rossa: Na chwałę Boga Wszechmogącego – mówi papież – i na chwałę Kościoła, przyjmij tę oznakę godności kardynalskiej, dla której musisz się stać obrońcą wiary, aż do przelania krwi. „Taki młody i już kardynał” – mówi ktoś obok. Może dlatego rozległy się po raz pierwszy brawa, gdy właśnie kardynał Wojtyła podszedł do papieża.
Włączam radio w samochodzie. Już dzisiaj nie będzie żadnego komunikatu o stanie zdrowia Papieża. Jadę więc do domu. Próbuję się modlić, ale nie mogę. Zaciskam ręce na kierownicy. Na Lungotevere przyśpieszam. Po drugiej stronie Tybru wybieram znajome ulice najmniej ruchliwe o tej porze.
W domu oczekuje mnie bratanek i kilku jego kolegów. Chcą się czegoś dowiedzieć, a ja wiem tyle co i oni. Bez zmian. Trzymamy włączony telewizor i Radio Watykańskie. Młodzi pytają mnie o papieża, domagają się wspomnień. Opowiadam o Polsce o pierwszym z nim spotkaniu w roku 1970 w Krakowie. Jakoś robi nam się lżej na duszy.
Już późno. Chłopcy i dziewczęta zbierają się do wyjścia. I wtedy… na ekranie telewizora pojawia się Plac św. Piotra… Il nostro amatissimo Papa Giovanni Paolo ha tornato alla casa del Patre… Stoimy przed telewizorem, milczymy… Idźcie już – przerywam milczenie – Lei ha tornato alla casa del Padre… Wrócił do domu Ojca – dodaję po polsku. Patrzą na mnie pytająco. Już wiedzą, że chcę zostać sam. Wychodzą.
Chodzę po pokoju bez celu. Już nie słyszę ani radia, ani telewizji. Dociera do mnie tylko tyle, że pielgrzymi zebrani pod papieskim oknem zaczynają wspólną modlitwę. Wiem, że muszę wyjść z domu. Ale gdzie?
Wychodzę. Nie zamykam domu. Nie wiem gdzie są klucze. Zresztą po co? W domu Ojca Mego jest mieszkań wiele…Ruszam przed siebie bez celu. Dochodzę do Via Merulana. Tu zawsze były procesje na Boże Ciało. To On je przywrócił Rzymowi – od Santa Maria Maggiore do San Giovanni. Mijam znajomą restaurację, gdzie zawsze rano piję pierwsze espresso. Właściciel próbuje pozbyć się grupu Japończyków: Nie ma nic! Wychodzić! Zamykamy! No more Pope… No mangiare! Niente! Va via! Close! Va via! Zdezorientowani Azjaci nic nie rozumieją, ale opuszczają restaurację i ruszają w kierunku dworca Termini, gdzie mają nadzieję coś zjeść. W oknie restauracji portret Jana Pawła uśmiechniętego. Wykonało się!
Ha tornato…Ha tornato… Ha tornato… Słowa nadają rytm moim nogom. W głowie pustka. Dlaczego tak zimno koło serca? Mam dreszcze? Chyba się rozchoruję. Duch ochoczy, tylko ciało mdłe. Tylko nogi pracują rytmicznie: ha tornato… ha tornato… Reszta ciała stara się nadążyć za nogami i nadąża, bo czy ma inne wyjście? Dopiero na Via Nazionale widzę wypełnione ludźmi autobusy jadące w kierunku San Pietro. Nikt nie idzie w przeciwnym kierunku. Ktoś o coś pyta. Nie mogę zrozumieć o co mu chodzi. Aha! Pokazuję ręką kierunek i ruszam dalej, przed siebie, gdzieś, nie wiem gdzie. Wiem tylko, że muszę iść, ciągle iść… Ha tornato!
Santo subito! Santo subito! – skandują Włosi. Wiatr przewraca karty Ewangeliarza na trumnie. Po co mówić? To oczywiste. San Giovanni Paolo Magno, biskup Rzymu nie z Rzymu; „z dalekiego kraju” a taki bliski; „sługa sług Bożych” a przecież Ojciec… Szukał nas przez 26 lat i wreszcie przyszliśmy do Niego. Siedzę owinięty w profesorską togę i słucham co mówi o Nim kardynał Razinger… Ale czy o Nim mówi? Czy w ogóle można o Nim coś powiedzieć… Pozostaje milczenie, które jest samą modlitwą przed Bogiem – tak mówił u początku swego pontyfikatu, kiedy ani my, ani On sam, nie mogliśmy zrozumieć planów Opatrzności, która Go wezwała i kazała Mu zamienić Kraków na Rzym, purpurę na biel, Stanisława na Piotra.
Każdego dnia długie szeregi pielgrzymów zstępują w Watykańskie Groty, gdzie grób w ziemi i marmurowa płyta z napisem. Przychodzą do Niego tak, jak przychodzili przez blisko 27 lat. Kiedyś pragnęli go dotknąć, raz mało nie urwali rękawa białej sutanny, później już tylko chcieli, by na nich spojrzał. Viva il Papa! Krzyczeli, bili brawo, machali sztandarami. Niczego by Mu nie odmówili. Przy Nim czuli się silni, nawet ci na inwalidzkich wózkach, bo On ich wypełniał siłą swej wiary, niezłomnością nadziei, żarem miłości. A oni oddawali Mu miłość za miłość, serca za serce, uśmiech za uśmiech. I nawet nie potrafili sobie wyobrazić, żeby Go nie było, żeby zabrano Go sprzed ich oczu. Pod Jego czujnym spojrzeniem dorastali, dojrzewali, starzeli się.
A potem pokazał nam, że nie tylko umie mówić o cierpieniu, ale i cierpieć. Pokazał nam, że dobrowolnie przyjęte cierpienie ma moc zbawczą, a miłość mu towarzysząca jest miłością zbawiającą. Umieszczał to swoje cierpienie w świecie idei ofiary. Sam składał w ofierze siebie, stopniowo – najpierw drżącą rękę, później słabnące nogi, wreszcie to, na co zawsze czekaliśmy: głos. Któż jest w stanie zrozumieć ból tej chwili, gdy stanął w oknie i chciał nam coś powiedzieć, i nie mógł. Krzyż wpisany był w Jego życie tak, jak wpisany był w dzieje jego narodu. Skoro nie mogę już do was mówić, pozwólcie mi odejść. To ten sam akt poddania się Bożej woli, który na konklawe w roku 1978 kazał mu powiedzieć: W duchu posłuszeństwa… przyjmuję wybór.
Minął rok. Rok? A przecież ciągle o Nim mówimy. Tu był, tu coś powiedział. Chodząc po Rzymie, stale się z Nim spotykamy, stale nasze drogi krzyżują się z Jego drogami – w bazylikach, kościołach, szpitalach, więzieniach – wszędzie jest, bo wszędzie “cząstkę swej duszy zostawił”. Odszedł do domu Ojca, wszystkich nas tam wyprzedził. Już nie musi wierzyć, bo wie. Już nie potrzebna Mu nadzieja, bo osiągnął wszystko. Już widzi twarzą w twarz. Nie ma już cierpienia, nie ma bólu – została tylko miłość, ta jedna, która trwa i trwać będzie zawsze, która nigdy się nie kończy. I dlatego nie zamknął okna, tam, w domu Ojca… i dlatego wciąż czujemy na sobie Jego uważne spojrzenie.