Robertino — miłość zbawiająca
- 28 lutego, 2006
- przeczytasz w 9 minut
Rozpoczynamy Wielki Post, czas który przygotuje nas na największe święta chrześcijaństwa. Czas powagi i zadumy, czas pokuty i refleksji nad życiem. W te wielkopostne tygodnia chciałbym przedstawić Czytelnikom Ekumenizm.pl sylwetkę chłopca, który w 14. roku życia zrozumiał sens Krzyża, cierpienia i śmierci. Świadomie podaję tylko jego imię, gdyż ojciec Robertina wydał dyspozycję, że wszystkie materiały dotyczące życia i śmierci jego syna mogą być ujawnione dopiero po jego […]
Daj mi punkt oparcia, a uniosę świat. Tym punktem oparcia jest krzyż – napisała kiedyś Simone Weil. W tej wypowiedzi kobiety-filozofa krzyż przestaje być czcigodnym znakiem, świętym symbolem, lecz nabiera wymiarów kosmicznych. Łączy w sposób rzeczywisty ziemię z niebem. A jeśli jest znakiem, to ognistym, pulsującym życiem, bolesnym krzykiem miłości, z którą się nie żartuje, jeśli jest znakiem, to bardzo często jest to znak sprzeciwu.
Znak krzyża znany był już dużo wcześniej, ale dopiero przez śmierć Zbawiciela zyskał szczególną moc i sens. Moc – ponieważ cała potęga piekła nie jest w stanie go unicestwić; sens – gdyż w nim niemożliwe staje się możliwe. Możliwe staje się naśladowanie przez grzesznego człowieka samego Boga, który jest Miłością. W Wielki Piątek, we wszystkich naszych kościołach będziemy adorowali “Drzewo Krzyża, na którym zawisło zbawienie świata”. Jednak zginanie kolan, gęboki pokłon i pocałunek składany na krzyżu nic nam nie pomogą, jeżeli sam krzyż pozostanie dla nas wyłącznie świątobliwym symbolem, a nie wiecznie krwawiącym wezwaniem do naprawy życia i świętości. Nie wystarczy zewnętrznie wyznawać znak krzyża, trzeba się wewnętrznie przepoić jego duchem. Chrystus stawia znak swojej męki w samym centrum wszechświata, nadaje mu rangę wydarzenia kosmicznego, ale jednocześnie stawia swój krzyż w centrum człowieka – dziecka kosmosu. Tylko na trudnej wąskiej drodze krzyża człowiek może ocalić własne człowieczeństo. Jak słusznie zauważa Cyprian Kamil Norwid w Promethidionie : “Nie za sobą z krzyżem Zbawiciela, ale za Zbawicielem z krzyżem swoim, ta jest zasada wszechharmonii społecznej w chrześcijaństwie”. Nie sposób oddzielić krzyża od miłości. Tylko w świetle miłości można krzyż odgadnąć i zrozumieć; tylko krzyż może nauczyć miłości czystej i prawdziwej. Myśląc o męce i śmierci Chrystusa, myślimy o Jego miłości do ludzi. I słusznie. To przecież za nich ofiarował się, “bo sam chciał”. Będąc jednocześnie i Bogiem i człowiekiem, doskonale wyrażał swą ludzką wolą, wolę Bożą. Z krzyża Chrystusowego promieniuje nie tylko miłość do grzesznej ludzkości Chrystusa-Boga, lecz także miłość Boga Ojca do całej rodziny ludzkiej. Patrząc na krzyż winniśmy uświadomić sobie także tę ojcowską miłość, która nie zawahała się poświęcić w ofierze jedynego i umiłowanego Syna. Z mojego Ojca promieniowała miłość, wobec której nie można być obojętnym – pisał 13-letni Robertino w wypracowaniu szkolnym na temat ojcostwa. — Jego ręce są pełne ciepłej dobroci, która rozlewa się na mnie i na ludzi, którzy z nim się stykają. Potrafi dostrzegać urok niepozornych. Dopiero patrząc na mojego ojca mogę rozumieć czym jest miłość Boga Ojca.
Robertino był Włochem. Urodził się w roku 1977. Matka zmarła kilka dni po urodzeniu chłopca. Dorastał we Włoszech, w Niemczech, w Ameryce – wszędzie tam, gdzie losy rzucały jego ojca. Pozwoliło mu to zdobyć bardzo szerokie horyzonty myślowe, otwartość na ludzi różnych narodowości, ras i kultur. Był chłopcem nad wiek rozwiniętym i inteligentnym. Posiadał ogromne możliwości percepcyjne. Szybko i łatwo przyswajał nowe treści nie tylko w szkole lecz także w licznych kontaktach z dorosłymi, także w naszej redakcji. Rozległe zainteresowania sprawiały, że z upodobaniem zbliżał się do ludzi wykształconych, od których czerpał wiedzę, którą następnie przy pomocy ojca, profesora uniwersyteckiego, przetwarzał w jednolity system wartości. Te cechy umysłowości sprawiały, że charakter miał niełatwy i był chłopcem raczej trudnym do prowadzenia. Ustępując ojcu lub nauczycielom, chciał być przekonany o tym, że to oni, a nie on mają rację, żądał logicznych argumentów. Kiedy ich zabrakło, lub nie były dla niego w pełni przekonujące, ustępował, ale nigdy nie omieszkał podkreślić, że czyni to z konieczności lub miłości. W stosunku do rówieśników był miły, uczynny i serdeczny, ale i tu dawał o sobie znać jego trudny charakter. Przerastając ich intelektem, często nie potrafił się zdobyć na pokorę umysłu. Był urodzonym przywódcą grupy rówieśniczej, ale to przywództwo zbyt często łączył z surowym osądem, a nawet potępieniem i odrzuceniem.
Zdawał sobie doskonale sprawę ze swoich wad, nad którymi ubolewał. Stale zagrożony pychą, którą wytykał mu ojciec, podjął w wieku 11. lat systematyczną pracę nad sobą. Codziennie wieczorem robił szczegółowy rachunek sumienia, notując w specjalnym notesiku wszelkie uchybienia w stosunku do innych. Miłość do Boga nie jest uczuciowym drżeniem serca, lecz wyraża się w miłości do drugiego człowieka. Będę kochał tych, których mi kochać najtrudniej – zanotował w dzienniczku na zakończenie rekolekcji wielkopostnych w roku 1990.
Półtora roku później wziął udział w specjalnym przygotowaniu do Światowego Dnia Młodzieży z udziałem Jana Pawła II na Jasnej Górze. Animator grupy, do której należał wspomina, że górował nad innymi uczestnikami duchem modlitwy, skupienia, posłuszeństwa i samodyscypliny. A kiedy samodzielnie przygotował rozważania różańcowe, choć był najmłodszym uczestnikiem rekolekcji, młodzież uznała w nim swego rodzaju duchowego przywódcę. 6 sierpnia 1991 roku Robertino wraz ze swą grupą udał się na wieczorny spacer. Poszli do lasu. W pewnym momencie dostrzegli w oddali ogień. Palił się domek letniskowy. Chłopcy rzucili się do gaszenia, kiedy z domu dobiegł ich płacz dziecka. Płomienie uniemożliwiały wejście do środka. Wówczas Robertino, znalazł wolne od ognia okienko do piwnicy i wszedł przez nie do środka. W domu był 4‑letni chłopiec, którego rodzice zostawili śpiącego i udali się w odwiedziny do przyjaciół z sąsiedztwa. Mały był w szoku. Nie pozwalał do siebie podejść. A czas naglił. Płomienie objęły strop, grożąc zawaleniem. Wreszcie Robertowi udało się chwycić chłopca i owiniętego w koce wyrzucić przez okno. Odwrót był już odcięty, a zwłoka spowodowana przestrachem dziecka, skończyła się tragedią.
Strażacy, którzy tymczasem przybyli do pożaru, wydobyli spod płonącej belki ciężko poparzonego chłopca. Robertino żył jeszcze i natychmiast został przewieziony do szpitala. Tam sprawa stała się zupełnie jasna. Miał spalone 80 procent powierzchni ciała. Ręce, którymi próbował odrzucić przygniatającą go belkę były niemal zwęglone. “Będzie miał szczęście, jeśli przed śmiercią nie odzyska przytomności” – orzekli lekarze.
Następnego dnia, o godzinie 5. rano odzyskał świadomość. Siedzącego przy jego łóżku księdza (opiekuna grupy) spytał, czy nic się nie stało dziecku, które wyrzucił przez okno. Mówienie sprawiało mu ból, więc ksiądz radził, by leżał spokojnie, to szybciej wyzdrowieje. Robertino uśmiechnął się. Tak lekarze mówią do ciężko chorych. Niech im ojciec nie wierzy. Ja niedługo umrę… Chciałbym umrzeć w piątek, jak Pan Jezus… To jeszcze długo, ale wytrzymam…
Wiele razy tracił przytomność i wiele razy ją odzyskiwał. Mimo podawanych środków przeciwbólowych cierpiał strasznie, ale wobec otoczenia starał się zachować spokój i pogodę. W ostatnim liście do ojca polecił napisać: Nie ma Cię przy mnie, Tatusiu. To dobrze. Mówiłeś, że jeżeli będę w życiu cierpiał, to nie powinienem dzielić się cierpieniem z tymi, których kocham… Mówiłeś też, że trzeba zawsze cierpieć godnie. Staram się teraz o to, ale gdybyś przyjechał, to nie udźwignął bym swojego i Twojego cierpienia. I przestał bym cierpieć godnie. Jak bym Cię zobaczył, na pewno bym płakał. W przeddzień śmierci kazał sobie podać krzyż, z którym nie rozstał się już do końca. Leżał z przykniętymi oczami, a jego usta poruszały się w niemej modlitwie. Potem znów podyktował kolejny fragment listu do ojca: Dzięki Ci za to, że dałeś mi życie i wychowanie. Dziękuję Ci, że po śmierci mamusi nie oddałeś mnie do domu dziecka. To Ty nauczyłeś mnie wszystkiego, co było w moim życiu najważniejsze. Dziękuję Ci za to, że dałeś mi wiarę, że nauczyłeś mnie kochać Boga ponad wszystko, co istnieje. Uczyłeś mnie jak kochać ludzi, zwłaszcza tych najbiedniejszych i skrzywdzonych.
Był piątek 9 sierpnia. Robertino wyraził ostatnią wolę, by został pochowany przy matce oraz by po śmierci oddzielono mu serce i przekazano ojcu. A kiedy ojciec się spotka z tatusiem – mówił do swego opiekuna – to niech ojciec mu powie jak go kochałem i jak będę go kochał w niebie. Do rodziców zaś chłopca, któremu ocalił życie powiedział: Życie Patryka należy teraz trochę i do mnie. Może będzie misjonarzem, bo ja… już nie będę… O godzinie 9:40 rozpoczęła się agonia. Robertino odmawia przyjęcia środków znieczulających. Pragnie umierać zupełnie świadomie. W liście do ojca każe napisać: Teraz muszę odejść, Tatusiu, ale nie na długo. A może nawet będę mógł być bliżej Ciebie niż wtedy, kiedy mieszkałem w Rzymie, a Ty przez jakiś czas w Monachium. Moja gwiazdka nie zgaśnie. Będzie mrugała do Ciebie, kiedy spojrzysz w niebo. Jestem pewny, że pozostanę w Twoim sercu i w Twoich myślach. Będę szeleścił w Twoich papierach i Twoich książkach, dymem ofiarnym spłynę z Twoich modlitw, będę rozbrzmiewał w Twoim śmiechu, będę się tulił do Ciebie w zimowe wieczory i budził Cię słońcem poranka. Znajdziesz mnie w uśmiechu dobrych ludzi i w dotyku dziecięcych rąk. Bezdomnym psem przypadnę do Twoich stóp i głodnymi kotami otrę się o Twoje kochane ręce. A na końcu przyjdę i pocałunkami zamknę Ci oczy i wtedy będziemy już zawsze razem. Powiedz, czy to nie wspaniałe tak tęsknić za sobą, by się spotkać na zawsze? /…/ Duch mój klęka przed Tobą i prosi Cię o ostatnie błogosławieństwo. Jeszcze raz całuję Twoje ojcowskie dłonie. Nie mówię Ci, żegnaj Tatusiu. Mówię: do zobaczenia w niebie! Marana tha – Przyjdź, Panie Jezu!
W ostatnich słowach listu Robertina, w obliczu zbliżającej się nieuchronnie śmierci rozbrzmiewa nadzieja życia wiecznego i zmartwychwstania. Tak silna wiara i nadzieja może płynąć tylko z Chrystusowego krzyża. Tak rozbrzmiewa miłość zbawiająca człowieka. Miłość wyzwalająca od lęku śmierci, od rozpaczy i niepewności. Ten sam akcent wiary i nadziei na życie wieczne znajdujemy w ostatnich słowach Robertina.
Jest godzina 10:15. Chłopiec z trudem już oddycha. Kapłan zbliża krzyż do jego spieczonych ust. Przepraszam wszystkich – mówi Robertino – Do zobaczenia w niebie! Tatusiu… nie płacz… pomyśl, że wyjechałem do Australii… Kiedy w Wielkim Tygodniu stajemy w obliczu śmierci Syna Bożego, nie sposób nie uświadomić sobie jedynej konieczności i jedynej pewności ludzkiej egzystencji, jaką jest śmierć. W życiu wiary śmierć nie jest zaprzeczeniem życia, nie jest spadaniem w niebyt. Śmierć wierzącego opromieniona jest nadzieją zmartwychwstania do życia wiecznego. Po Wielkim Piątku nieuchronnie nadchodzi Wielka Niedziela. Ale na taką pewność w godzinie śmierci zasługujemy życiem skierowanym ku Bogu, który jest Bogiem żywych, a nie umarłych.