Ekumenizm w Polsce i na świecie

Robertino — miłość zbawiająca


Roz­po­czy­na­my Wiel­ki Post, czas któ­ry przy­go­tu­je nas na naj­więk­sze świę­ta chrze­ści­jań­stwa. Czas powa­gi i zadu­my, czas poku­ty i reflek­sji nad życiem. W te wiel­ko­post­ne tygo­dnia chciał­bym przed­sta­wić Czy­tel­ni­kom Ekumenizm.pl syl­wet­kę chłop­ca, któ­ry w 14. roku życia zro­zu­miał sens Krzy­ża, cier­pie­nia i śmier­ci. Świa­do­mie poda­ję tyl­ko jego imię, gdyż ojciec Rober­ti­na wydał dys­po­zy­cję, że wszyst­kie mate­ria­ły doty­czą­ce życia i śmier­ci jego syna mogą być ujaw­nio­ne dopie­ro po jego […]


Roz­po­czy­na­my Wiel­ki Post, czas któ­ry przy­go­tu­je nas na naj­więk­sze świę­ta chrze­ści­jań­stwa. Czas powa­gi i zadu­my, czas poku­ty i reflek­sji nad życiem. W te wiel­ko­post­ne tygo­dnia chciał­bym przed­sta­wić Czy­tel­ni­kom Ekumenizm.pl syl­wet­kę chłop­ca, któ­ry w 14. roku życia zro­zu­miał sens Krzy­ża, cier­pie­nia i śmier­ci. Świa­do­mie poda­ję tyl­ko jego imię, gdyż ojciec Rober­ti­na wydał dys­po­zy­cję, że wszyst­kie mate­ria­ły doty­czą­ce życia i śmier­ci jego syna mogą być ujaw­nio­ne dopie­ro po jego śmier­ci. Wybra­łem więc tyl­ko to, co ma bez­po­śred­ni zwią­zek z tym okre­sem roku kościel­ne­go, któ­ry wła­śnie prze­ży­wa­my.

Daj mi punkt opar­cia, a unio­sę świat. Tym punk­tem opar­cia jest krzyż – napi­sa­ła kie­dyś Simo­ne Weil. W tej wypo­wie­dzi kobie­ty-filo­zo­fa krzyż prze­sta­je być czci­god­nym zna­kiem, świę­tym sym­bo­lem, lecz nabie­ra wymia­rów kosmicz­nych. Łączy w spo­sób rze­czy­wi­sty zie­mię z nie­bem. A jeśli jest zna­kiem, to ogni­stym, pul­su­ją­cym życiem, bole­snym krzy­kiem miło­ści, z któ­rą się nie żar­tu­je, jeśli jest zna­kiem, to bar­dzo czę­sto jest to znak sprze­ci­wu.


Znak krzy­ża zna­ny był już dużo wcze­śniej, ale dopie­ro przez śmierć Zba­wi­cie­la zyskał szcze­gól­ną moc i sens. Moc – ponie­waż cała potę­ga pie­kła nie jest w sta­nie go uni­ce­stwić; sens – gdyż w nim nie­moż­li­we sta­je się moż­li­we. Moż­li­we sta­je się naśla­do­wa­nie przez grzesz­ne­go czło­wie­ka same­go Boga, któ­ry jest Miło­ścią. W Wiel­ki Pią­tek, we wszyst­kich naszych kościo­łach będzie­my ado­ro­wa­li “Drze­wo Krzy­ża, na któ­rym zawi­sło zba­wie­nie świa­ta”. Jed­nak zgi­na­nie kolan, gębo­ki pokłon i poca­łu­nek skła­da­ny na krzy­żu nic nam nie pomo­gą, jeże­li sam krzyż pozo­sta­nie dla nas wyłącz­nie świą­to­bli­wym sym­bo­lem, a nie wiecz­nie krwa­wią­cym wezwa­niem do napra­wy życia i świę­to­ści. Nie wystar­czy zewnętrz­nie wyzna­wać znak krzy­ża, trze­ba się wewnętrz­nie prze­po­ić jego duchem. Chry­stus sta­wia znak swo­jej męki w samym cen­trum wszech­świa­ta, nada­je mu ran­gę wyda­rze­nia kosmicz­ne­go, ale jed­no­cze­śnie sta­wia swój krzyż w cen­trum czło­wie­ka – dziec­ka kosmo­su. Tyl­ko na trud­nej wąskiej dro­dze krzy­ża czło­wiek może oca­lić wła­sne czło­wie­czeń­sto. Jak słusz­nie zauwa­ża Cyprian Kamil Nor­wid w Pro­me­thi­dio­nie : “Nie za sobą z krzy­żem Zba­wi­cie­la, ale za Zba­wi­cie­lem z krzy­żem swo­im, ta jest zasa­da wszech­har­mo­nii spo­łecz­nej w chrze­ści­jań­stwie”. Nie spo­sób oddzie­lić krzy­ża od miło­ści. Tyl­ko w świe­tle miło­ści moż­na krzyż odgad­nąć i zro­zu­mieć; tyl­ko krzyż może nauczyć miło­ści czy­stej i praw­dzi­wej. Myśląc o męce i śmier­ci Chry­stu­sa, myśli­my o Jego miło­ści do ludzi. I słusz­nie. To prze­cież za nich ofia­ro­wał się, “bo sam chciał”. Będąc jed­no­cze­śnie i Bogiem i czło­wie­kiem, dosko­na­le wyra­żał swą ludz­ką wolą, wolę Bożą. Z krzy­ża Chry­stu­so­we­go pro­mie­niu­je nie tyl­ko miłość do grzesz­nej ludz­ko­ści Chry­stu­sa-Boga, lecz tak­że miłość Boga Ojca do całej rodzi­ny ludz­kiej. Patrząc na krzyż win­ni­śmy uświa­do­mić sobie tak­że tę ojcow­ską miłość, któ­ra nie zawa­ha­ła się poświę­cić w ofie­rze jedy­ne­go i umi­ło­wa­ne­go Syna. Z moje­go Ojca pro­mie­nio­wa­ła miłość, wobec któ­rej nie moż­na być obo­jęt­nym – pisał 13-let­ni Rober­ti­no w wypra­co­wa­niu szkol­nym na temat ojco­stwa. — Jego ręce są peł­ne cie­płej dobro­ci, któ­ra roz­le­wa się na mnie i na ludzi, któ­rzy z nim się sty­ka­ją. Potra­fi dostrze­gać urok nie­po­zor­nych. Dopie­ro patrząc na moje­go ojca mogę rozu­mieć czym jest miłość Boga Ojca.


Rober­ti­no był Wło­chem. Uro­dził się w roku 1977. Mat­ka zmar­ła kil­ka dni po uro­dze­niu chłop­ca. Dora­stał we Wło­szech, w Niem­czech, w Ame­ry­ce – wszę­dzie tam, gdzie losy rzu­ca­ły jego ojca. Pozwo­li­ło mu to zdo­być bar­dzo sze­ro­kie hory­zon­ty myślo­we, otwar­tość na ludzi róż­nych naro­do­wo­ści, ras i kul­tur. Był chłop­cem nad wiek roz­wi­nię­tym i inte­li­gent­nym. Posia­dał ogrom­ne moż­li­wo­ści per­cep­cyj­ne. Szyb­ko i łatwo przy­swa­jał nowe tre­ści nie tyl­ko w szko­le lecz tak­że w licz­nych kon­tak­tach z doro­sły­mi, tak­że w naszej redak­cji. Roz­le­głe zain­te­re­so­wa­nia spra­wia­ły, że z upodo­ba­niem zbli­żał się do ludzi wykształ­co­nych, od któ­rych czer­pał wie­dzę, któ­rą następ­nie przy pomo­cy ojca, pro­fe­so­ra uni­wer­sy­tec­kie­go, prze­twa­rzał w jed­no­li­ty sys­tem war­to­ści. Te cechy umy­sło­wo­ści spra­wia­ły, że cha­rak­ter miał nie­ła­twy i był chłop­cem raczej trud­nym do pro­wa­dze­nia. Ustę­pu­jąc ojcu lub nauczy­cie­lom, chciał być prze­ko­na­ny o tym, że to oni, a nie on mają rację, żądał logicz­nych argu­men­tów. Kie­dy ich zabra­kło, lub nie były dla nie­go w peł­ni prze­ko­nu­ją­ce, ustę­po­wał, ale nigdy nie omiesz­kał pod­kre­ślić, że czy­ni to z koniecz­no­ści lub miło­ści. W sto­sun­ku do rówie­śni­ków był miły, uczyn­ny i ser­decz­ny, ale i tu dawał o sobie znać jego trud­ny cha­rak­ter. Prze­ra­sta­jąc ich inte­lek­tem, czę­sto nie potra­fił się zdo­być na poko­rę umy­słu. Był uro­dzo­nym przy­wód­cą gru­py rówie­śni­czej, ale to przy­wódz­two zbyt czę­sto łączył z suro­wym osą­dem, a nawet potę­pie­niem i odrzu­ce­niem.


Zda­wał sobie dosko­na­le spra­wę ze swo­ich wad, nad któ­ry­mi ubo­le­wał. Sta­le zagro­żo­ny pychą, któ­rą wyty­kał mu ojciec, pod­jął w wie­ku 11. lat sys­te­ma­tycz­ną pra­cę nad sobą. Codzien­nie wie­czo­rem robił szcze­gó­ło­wy rachu­nek sumie­nia, notu­jąc w spe­cjal­nym note­si­ku wszel­kie uchy­bie­nia w sto­sun­ku do innych. Miłość do Boga nie jest uczu­cio­wym drże­niem ser­ca, lecz wyra­ża się w miło­ści do dru­gie­go czło­wie­ka. Będę kochał tych, któ­rych mi kochać naj­trud­niej – zano­to­wał w dzien­nicz­ku na zakoń­cze­nie reko­lek­cji wiel­ko­post­nych w roku 1990.


Pół­to­ra roku póź­niej wziął udział w spe­cjal­nym przy­go­to­wa­niu do Świa­to­we­go Dnia Mło­dzie­ży z udzia­łem Jana Paw­ła II na Jasnej Górze. Ani­ma­tor gru­py, do któ­rej nale­żał wspo­mi­na, że góro­wał nad inny­mi uczest­ni­ka­mi duchem modli­twy, sku­pie­nia, posłu­szeń­stwa i samo­dy­scy­pli­ny. A kie­dy samo­dziel­nie przy­go­to­wał roz­wa­ża­nia różań­co­we, choć był naj­młod­szym uczest­ni­kiem reko­lek­cji, mło­dzież uzna­ła w nim swe­go rodza­ju ducho­we­go przy­wód­cę. 6 sierp­nia 1991 roku Rober­ti­no wraz ze swą gru­pą udał się na wie­czor­ny spa­cer. Poszli do lasu. W pew­nym momen­cie dostrze­gli w odda­li ogień. Palił się domek let­ni­sko­wy. Chłop­cy rzu­ci­li się do gasze­nia, kie­dy z domu dobiegł ich płacz dziec­ka. Pło­mie­nie unie­moż­li­wia­ły wej­ście do środ­ka. Wów­czas Rober­ti­no, zna­lazł wol­ne od ognia okien­ko do piw­ni­cy i wszedł przez nie do środ­ka. W domu był 4‑letni chło­piec, któ­re­go rodzi­ce zosta­wi­li śpią­ce­go i uda­li się w odwie­dzi­ny do przy­ja­ciół z sąsiedz­twa. Mały był w szo­ku. Nie pozwa­lał do sie­bie podejść. A czas naglił. Pło­mie­nie obję­ły strop, gro­żąc zawa­le­niem. Wresz­cie Rober­to­wi uda­ło się chwy­cić chłop­ca i owi­nię­te­go w koce wyrzu­cić przez okno. Odwrót był już odcię­ty, a zwło­ka spo­wo­do­wa­na prze­stra­chem dziec­ka, skoń­czy­ła się tra­ge­dią.


Stra­ża­cy, któ­rzy tym­cza­sem przy­by­li do poża­ru, wydo­by­li spod pło­ną­cej bel­ki cięż­ko popa­rzo­ne­go chłop­ca. Rober­ti­no żył jesz­cze i natych­miast został prze­wie­zio­ny do szpi­ta­la. Tam spra­wa sta­ła się zupeł­nie jasna. Miał spa­lo­ne 80 pro­cent powierzch­ni cia­ła. Ręce, któ­ry­mi pró­bo­wał odrzu­cić przy­gnia­ta­ją­cą go bel­kę były nie­mal zwę­glo­ne. “Będzie miał szczę­ście, jeśli przed śmier­cią nie odzy­ska przy­tom­no­ści” – orze­kli leka­rze.


Następ­ne­go dnia, o godzi­nie 5. rano odzy­skał świa­do­mość. Sie­dzą­ce­go przy jego łóż­ku księ­dza (opie­ku­na gru­py) spy­tał, czy nic się nie sta­ło dziec­ku, któ­re wyrzu­cił przez okno. Mówie­nie spra­wia­ło mu ból, więc ksiądz radził, by leżał spo­koj­nie, to szyb­ciej wyzdro­wie­je. Rober­ti­no uśmiech­nął się. Tak leka­rze mówią do cięż­ko cho­rych. Niech im ojciec nie wie­rzy. Ja nie­dłu­go umrę… Chciał­bym umrzeć w pią­tek, jak Pan Jezus… To jesz­cze dłu­go, ale wytrzy­mam…


Wie­le razy tra­cił przy­tom­ność i wie­le razy ją odzy­ski­wał. Mimo poda­wa­nych środ­ków prze­ciw­bó­lo­wych cier­piał strasz­nie, ale wobec oto­cze­nia sta­rał się zacho­wać spo­kój i pogo­dę. W ostat­nim liście do ojca pole­cił napi­sać: Nie ma Cię przy mnie, Tatu­siu. To dobrze. Mówi­łeś, że jeże­li będę w życiu cier­piał, to nie powi­nie­nem dzie­lić się cier­pie­niem z tymi, któ­rych kocham… Mówi­łeś też, że trze­ba zawsze cier­pieć god­nie. Sta­ram się teraz o to, ale gdy­byś przy­je­chał, to nie udźwi­gnął bym swo­je­go i Two­je­go cier­pie­nia. I prze­stał bym cier­pieć god­nie. Jak bym Cię zoba­czył, na pew­no bym pła­kał. W przed­dzień śmier­ci kazał sobie podać krzyż, z któ­rym nie roz­stał się już do koń­ca. Leżał z przy­knię­ty­mi ocza­mi, a jego usta poru­sza­ły się w nie­mej modli­twie. Potem znów podyk­to­wał kolej­ny frag­ment listu do ojca: Dzię­ki Ci za to, że dałeś mi życie i wycho­wa­nie. Dzię­ku­ję Ci, że po śmier­ci mamu­si nie odda­łeś mnie do domu dziec­ka. To Ty nauczy­łeś mnie wszyst­kie­go, co było w moim życiu naj­waż­niej­sze. Dzię­ku­ję Ci za to, że dałeś mi wia­rę, że nauczy­łeś mnie kochać Boga ponad wszyst­ko, co ist­nie­je. Uczy­łeś mnie jak kochać ludzi, zwłasz­cza tych naj­bied­niej­szych i skrzyw­dzo­nych.


Był pią­tek 9 sierp­nia. Rober­ti­no wyra­ził ostat­nią wolę, by został pocho­wa­ny przy mat­ce oraz by po śmier­ci oddzie­lo­no mu ser­ce i prze­ka­za­no ojcu. A kie­dy ojciec się spo­tka z tatu­siem – mówił do swe­go opie­ku­na – to niech ojciec mu powie jak go kocha­łem i jak będę go kochał w nie­bie. Do rodzi­ców zaś chłop­ca, któ­re­mu oca­lił życie powie­dział: Życie Patry­ka nale­ży teraz tro­chę i do mnie. Może będzie misjo­na­rzem, bo ja… już nie będę… O godzi­nie 9:40 roz­po­czę­ła się ago­nia. Rober­ti­no odma­wia przy­ję­cia środ­ków znie­czu­la­ją­cych. Pra­gnie umie­rać zupeł­nie świa­do­mie. W liście do ojca każe napi­sać: Teraz muszę odejść, Tatu­siu, ale nie na dłu­go. A może nawet będę mógł być bli­żej Cie­bie niż wte­dy, kie­dy miesz­ka­łem w Rzy­mie, a Ty przez jakiś czas w Mona­chium. Moja gwiazd­ka nie zga­śnie. Będzie mru­ga­ła do Cie­bie, kie­dy spoj­rzysz w nie­bo. Jestem pew­ny, że pozo­sta­nę w Two­im ser­cu i w Two­ich myślach. Będę sze­le­ścił w Two­ich papie­rach i Two­ich książ­kach, dymem ofiar­nym spły­nę z Two­ich modlitw, będę roz­brzmie­wał w Two­im śmie­chu, będę się tulił do Cie­bie w zimo­we wie­czo­ry i budził Cię słoń­cem poran­ka. Znaj­dziesz mnie w uśmie­chu dobrych ludzi i w doty­ku dzie­cię­cych rąk. Bez­dom­nym psem przy­pad­nę do Two­ich stóp i głod­ny­mi kota­mi otrę się o Two­je kocha­ne ręce. A na koń­cu przyj­dę i poca­łun­ka­mi zamknę Ci oczy i wte­dy będzie­my już zawsze razem. Powiedz, czy to nie wspa­nia­łe tak tęsk­nić za sobą, by się spo­tkać na zawsze? /…/ Duch mój klę­ka przed Tobą i pro­si Cię o ostat­nie bło­go­sła­wień­stwo. Jesz­cze raz cału­ję Two­je ojcow­skie dło­nie. Nie mówię Ci, żegnaj Tatu­siu. Mówię: do zoba­cze­nia w nie­bie! Mara­na tha – Przyjdź, Panie Jezu!


W ostat­nich sło­wach listu Rober­ti­na, w obli­czu zbli­ża­ją­cej się nie­uchron­nie śmier­ci roz­brzmie­wa nadzie­ja życia wiecz­ne­go i zmar­twych­wsta­nia. Tak sil­na wia­ra i nadzie­ja może pły­nąć tyl­ko z Chry­stu­so­we­go krzy­ża. Tak roz­brzmie­wa miłość zba­wia­ją­ca czło­wie­ka. Miłość wyzwa­la­ją­ca od lęku śmier­ci, od roz­pa­czy i nie­pew­no­ści. Ten sam akcent wia­ry i nadziei na życie wiecz­ne znaj­du­je­my w ostat­nich sło­wach Rober­ti­na.


Jest godzi­na 10:15. Chło­piec z tru­dem już oddy­cha. Kapłan zbli­ża krzyż do jego spie­czo­nych ust. Prze­pra­szam wszyst­kich – mówi Rober­ti­no – Do zoba­cze­nia w nie­bie! Tatu­siu… nie płacz… pomyśl, że wyje­cha­łem do Austra­lii… Kie­dy w Wiel­kim Tygo­dniu sta­je­my w obli­czu śmier­ci Syna Boże­go, nie spo­sób nie uświa­do­mić sobie jedy­nej koniecz­no­ści i jedy­nej pew­no­ści ludz­kiej egzy­sten­cji, jaką jest śmierć. W życiu wia­ry śmierć nie jest zaprze­cze­niem życia, nie jest spa­da­niem w nie­byt. Śmierć wie­rzą­ce­go opro­mie­nio­na jest nadzie­ją zmar­twych­wsta­nia do życia wiecz­ne­go. Po Wiel­kim Piąt­ku nie­uchron­nie nad­cho­dzi Wiel­ka Nie­dzie­la. Ale na taką pew­ność w godzi­nie śmier­ci zasłu­gu­je­my życiem skie­ro­wa­nym ku Bogu, któ­ry jest Bogiem żywych, a nie umar­łych.

Ekumenizm.pl działa dzięki swoim Czytelnikom!
Portal ekumenizm.pl działa na zasadzie charytatywnej pracy naszej redakcji. Zachęcamy do wsparcia poprzez darowizny i Patronite.