Ekumenizm w Polsce

Dywagacja wokół problemu małżeństw wyznaniowo mieszanych Kochamy się! Pięknie! Ale co dalej?


Ona i On. Wzra­sta­li razem. Cho­dzi­li do jed­nej szko­ły. Doj­rze­wa­li. Dora­sta­li i doro­śli. Nade­szła chwi­la, gdy spoj­rze­li na sie­bie jakoś ina­czej. Nie po rówie­śni­cze­mu. Ciut ina­czej, niż po przy­ja­ciel­sku. Aż w jakimś momen­cie poczu­li, że „cią­gnie” ich ku sobie. Chwi­lę potem zda­li sobie spra­wę, że się zako­cha­li w sobie. Aż w koń­cu pod­ję­li decy­zję o mał­żeń­stwie.


Gdy choć jed­no z nich nale­ży do któ­re­goś z tzw. Kościo­łów, trze­ba roz­wa­żyć tzw. danie na zapo­wie­dzi. Lecz w któ­rej para­fii, gdy każ­de z nich jest inne­go wyzna­nia. A do tego żad­ne nie chce zre­zy­gno­wać ze swo­jej toż­sa­mo­ści reli­gij­nej. Roz­wa­ża­li róż­ne warian­ty, ale (naj­czę­ściej) każ­dy wyda­wał się być gor­szy od poprzed­nie­go… No i jesz­cze cze­ka ich roz­mo­wa z rodzi­ca­mi. Uzna­li bowiem, że powia­do­mią ich po „wypra­co­wa­niu” wspól­ne­go sta­no­wi­sko, któ­re­go (jak się zapew­ni­li) będą bro­nić na wszel­kie spo­so­by. Bo to w koń­cu ich życie – czyż nie?

Jed­nak, jak by nie patrzeć na tę sytu­ację, sta­nę­li przed dyle­ma­tem z cyklu „zjeść cia­stecz­ko i mieć cia­stecz­ko”. Tyl­ko, czy to jest moż­li­we? Na doda­tek — wraz ze zbli­ża­niem się ter­mi­nu roz­mo­wy z rodzi­ca­mi — potęż­nie­je w nich coś w rodza­ju wiel­kiej nie­pew­no­ści pomie­sza­nej z szcze­gól­ne­go rodza­ju bun­tem. Nie bar­dzo umie­ją nazwać powód tego uczu­cia, ale pew­ne jest, że nie lubią go. Wię­cej, intu­icyj­nie boją się go… Nie potra­fią pojąć, dla­cze­go przy­na­leż­ność do odręb­nych Kościo­łów „kła­dzie się w poprzek” ich dąże­niu do wspól­ne­go życia? W „poprzek” ich miło­ści? Ich dąże­niu do zało­że­nia rodzi­ny? I zupeł­nie nie wystar­cza im ste­reo­ty­po­wa odzyw­ka typu: „Tak bywa, bo i takie jest życie”. Tak sen­ten­cja nicze­go nie wyja­śnia i nicze­go nie roz­wią­zu­je! I wte­dy (bywa) roz­ter­kę zastę­pu­ję bunt w posta­ci „czy­stej”. Bywa, że poja­wia się poku­sa, by wyzwo­lić się reli­gij­nych gor­se­tów reli­gij­nych i być tyl­ko dla sie­bie i ze sobą poza jaką­kol­wiek insty­tu­cją kościel­ną… Znam przy­pad­ki, gdy taka decy­zja skut­ku­je kom­plet­nym „reli­gij­nym wyzię­bie­niem”. Zerwa­niem wię­zów nie tyl­ko z wła­sny­mi Kościo­ła­mi, ale tak­że z bli­ski­mi. Spo­ra­dycz­nie tyl­ko wybo­rem innej wspól­no­ty reli­gij­nej, któ­ra zaspo­ka­ja­ła­by potrze­by ducho­we oboj­ga…

Nie­kie­dy mło­dzi pyta­ją się wza­jem­nie: - To co mamy zro­bić? Jak roz­wią­zać ten „wyzna­nio­wy supeł”? Jak postą­pić, by być w porząd­ku wobec sie­bie – no i wobec Boga? Jak postą­pić, by wspól­nie pod­ję­tą decy­zją nie ura­zić rodzi­ców wła­snych oraz „tego dru­gie­go”? Jak unik­nąć obmo­wy, kry­ty­ki, wypo­mi­na­nia i tego, co cza­sem okre­śla się „mędze­niem”?

Bar­dziej „pod gór­kę” ma chło­pak, bo to na nie­go (zwy­kle) oto­cze­nie wywie­ra sil­niej­szą pre­sję. Jak to!? – bia­do­lą „szcze­rze zatro­ska­ne cio­tecz­ki” i „prze­ję­ci wujo­wie” — To ty ugniesz się i pój­dziesz „do nich”? Wia­rę zmie­nisz!? Jaki z cie­bie chłop!? Jak nie poka­żesz, kto rzą­dzi, od razu, na począt­ku, toś na star­cie prze­padł! Nie bądź „mient­ka wen­t­ka” i postaw się! A ona, jak cię napraw­dę kocha, zro­bi, co ty zde­cy­du­jesz

No wła­śnie: „jak cię napraw­dę kocha”. To już ona nie ma pra­wa do bycia kocha­ną i tego, by — wła­śnie w imię miło­ści – to narze­czo­ny poniósł jakąś ofia­rę? Ale czy miłość wyma­ga skła­da­nia ofiar tyleż z sie­bie, co ze swych prze­ko­nań? Szcze­rze wąt­pię…

Lecz owo „jak napraw­dę kocha, to wyrzek­nie się swej toż­sa­mo­ści” jest naj­gor­szą z kata­lo­gu poten­cjal­nych moż­li­wo­ści. Naj­gor­szą, bo nim mło­dzi sta­ną się mał­żeń­ską jed­nią, usta­wia ich w opo­zy­cji wobec sie­bie. No i ich „natu­ral­nych śro­do­wisk”. A potem może być już tyl­ko gorzej… Jest bowiem głę­bo­ko nie w porząd­ku, że „rad­cy” radzą dla tzw. dobra jej lub jego, choć to nie oni będą pono­sić kon­se­kwen­cje reali­za­cji „recept na cudze życie”.

„Życz­li­wi” zda­ją się nie wie­dzieć, że nie ma łatwych i zawsze słusz­nych „prze­pi­sów na życie”. Zapo­mi­na­ją, jak sami reago­wa­li na naj­róż­niej­sze „pora­dy mał­żeń­skie”, gdy sta­li u począt­ku wła­snej dro­gi we dwo­je. Nie chcą pamię­tać, że naj­le­piej jest dla mło­dych, gdy samo­dziel­nie podej­mu­ją decy­zje tyczą­ce ich życia oraz (co natu­ral­ne) ponio­są skut­ki swych wybo­rów. A „rad­cy”, gdy­by nawet bar­dzo chcie­li, nie prze­ży­ją życia za żad­ne z mło­dych ludzi, któ­rym „suflu­ją”! Dla­te­go naj­le­piej dla wszyst­kich będzie, gdy zamilk­ną. Lepiej niech obej­rzą kolej­ny odci­nek ulu­bio­ne­go seria­lu i „dora­dza­ją” jego boha­te­rom. To nic nie kosz­tu­je. Bo po tej stro­nie ekra­nu toczy się praw­dzi­we życie z jego real­ny­mi mean­dra­mi. I dla­te­go — powta­rzam się — lepiej dla wszyst­kich będzie, gdy sko­rzy do „usta­wia­nia życia” innym przy­gry­zą war­gi. (Nie macie Pań­stwo wra­że­nia, że naj­bar­dziej chęt­ni do „dora­dza­nia” mają poważ­ne pro­ble­my z „ogar­nię­ciem” wła­sne­go życia?)

No dobrze, ale co, gdy „rad­ca­mi” są rodzi­ce? Czy ich opi­nie moż­na zigno­ro­wać? Obśmiać albo uznać za, prze­pra­szam, głu­pie? Bo jak postą­pić, gdy rodzi­ce — z sobie tyl­ko wia­do­mych powo­dów — sta­ra­ją się prze­szko­dzić w zawar­ciu związ­ku mał­żeń­skie­go z „inno­wier­cą”, gdy (naj­czę­ściej) mało aktyw­nie (bądź wca­le) nie pro­te­sto­wa­li, gdy mło­dzi „mie­li się ku sobie”?

Naj­le­piej było­by, gdy­by rodzi­ce uni­ka­li narzu­ca­nia swej woli mło­dym. Jak wska­zu­je prak­ty­ka, raczej prę­dzej, niż póź­niej docho­dzi do sto­so­wa­nia róż­nych form szan­ta­żu emo­cjo­nal­ne­go. Jeśli — poza wszyst­kim innym — on i ona kocha­ją się auten­tycz­nie, to zastą­pie­nie dys­ku­sji narzu­ce­niem wła­snej, rodzi­ciel­skiej woli jest już nie tyl­ko błę­dem, ale wręcz grze­chem prze­ciw­ko miło­ści.

Oczy­wi­ście, rodzi­ce mogą i powin­ni wyra­zić wła­sne zda­nie (nawet jeśli będzie ono koli­do­wa­ło z pomy­sła­mi mło­dych), ale powin­ni czy­nić to przy mak­sy­mal­nej dozie empa­tii. W takiej sytu­acji o wie­le bar­dziej trze­ba słu­chać, niż mówić; a i to – gdy do mówie­nia przyj­dzie — z wyraź­nie zaak­cen­to­wa­ną inten­cją pomo­cy, a nie chę­cią burze­nia, lub „usta­wia­nia” życia mło­dym…

Nie jest trud­no wyobra­zić sobie sytu­ację, gdy ona i on zde­cy­du­ją się na ślub w obrząd­ku, któ­ry naka­zu­je narze­czo­ne­mu „innej wia­ry” zło­że­nie oświad­cze­nia, że nie będzie prze­szka­dzał w wycho­wa­niu dzie­ci według zasad reli­gij­nych współ­mał­żon­ka. W tej sytu­acji (uprasz­czam do mak­si­mum) jed­no będzie przy­się­ga­ło Bogu przed swo­im duchow­nym, że bie­rze dru­gie za mał­żon­ka; dru­gie zaś będzie nie­mym świad­kiem zło­że­nia tego przy­rze­cze­nia. A brak sprze­ci­wu ozna­cza apro­ba­tę… Takie roz­wią­za­nie — jak sądzi spo­re gro­no zwo­len­ni­ków tej for­mu­ły — zapew­nia spo­kój; nikt nicze­go nie tra­ci ze swej toż­sa­mo­ści, każ­de będzie mogło bywać w „swo­im koście­le”. A na tzw. świę­ta rocz­ne będą pierw­sze­go dnia u jed­nych teściów, dru­gie­go — u dru­gich. Pięk­nie, spo­koj­nie i bez emo­cji!

A ja nie tyl­ko wąt­pię w taki idyl­licz­ny sce­na­riusz, ale mówię: POZÓR i BLAGA! Bo co będzie, gdy przyj­dą na świat dzie­ci? Do któ­re­go „domu Boże­go” uda­dzą się szczę­śli­wi rodzi­ce, by nie­mow­lę włą­czyć do spo­łecz­no­ści „ludu Boże­go” — bo tego wyma­ga tra­dy­cja reli­gij­na wie­lu dzia­ła­ją­cych w Pol­sce Kościo­łów chrze­ści­jań­skich?

Jakie­go­kol­wiek wybo­ru doko­na­ją mło­dzi, będzie on zły, a „pętla” róż­nic wyzna­nio­wych zacznie się zaci­skać… Bo jeśli „dla świę­te­go spo­ko­ju” zde­cy­du­ją się ochrzcić potom­ka w Koście­le, do wier­no­ści naukom któ­re­go zobo­wią­za­ło się jed­no z mał­żon­ków w chwi­li zaślu­bin, to co z dru­gim rodzi­cem? Co z jego natu­ral­nym pra­wem do ducho­we­go wycho­wa­nia dzie­ci? Gdzie sza­cu­nek dla jego prze­ko­nań i wraż­li­wo­ści reli­gij­nej? Czy póź­niej (za lat kil­ka – powiedz­my) będzie mu wol­no zabrać swo­ja córecz­kę, lub syn­ka do „swo­je­go kościo­ła”, czy będzie mógł nauczyć go zasad swe­go wyzna­nia i histo­rii? No i, czy dzie­ci, gdy jesz­cze bar­dziej pod­ro­sną, będą mogły wziąć udział w obrzę­dach wła­ści­wych wspól­no­cie reli­gij­nej, z któ­rą iden­ty­fi­ku­je się ich mama, lub tato?

A — z kolei — jeśli rodzi­ce zde­cy­du­ją się ochrzcić dziec­ko u „tych innych”, jak się będą czu­li dziad­ko­wie, naj­bliż­sza rodzi­na, no i dusz­pa­sterz bło­go­sła­wią­cy mał­żeń­stwo? Prze­cież w takiej sytu­acji mamy do czy­nie­nia ze zła­ma­niem przy­się­gi – a to nie żar­ty! Bo dana komu­kol­wiek obiet­ni­ca, a Bogu w szcze­gól­no­ści (jeśli się na serio trak­tu­je i Jego, i sie­bie), zobo­wią­zu­je! Sło­wo ma swo­ją war­tość. Bywa, że jego dotrzy­ma­nie może mieć wyso­ką cenę… Odło­żo­ną w cza­sie, ale jed­nak cenę nie­uchron­ną

Bo — załóż­my kolej­ny raz — jeśli przy­rze­ka­ją­ca (lub przy­rze­ka­ją­cy) przyj­mu­ją­ce­mu przy­się­gę mał­żeń­ską duchow­ne­mu, mach­nie ręką na daną obiet­ni­cę wycho­wa­nia dzie­ci w duchu swe­go Kościo­ła, to musi się ona/on liczyć z tym, że onże słu­ga Boży upo­mni się o wyko­na­nie ślu­bo­wa­nia. Może przyjść i spy­tać: — I co teraz? Prze­cież przy­się­ga­łaś (przy­się­ga­łeś)? Mnie możesz mieć za nic – wol­no ci – ale Pana Boga też masz za nic? I za nic masz Kościół, do któ­re­go nale­żysz? I co ona/on na takie dic­tum odpo­wie­dzą? Jak się zacho­wa­ją: zechcą wykpić się czym­kol­wiek, może zawsty­dzą się, czy raczej, poiry­to­wa­ni, „opę­dzą się” jakoś od natręt­ne­go duchow­ne­go?

Z wie­lu moż­li­wych warian­tów przy­wo­łam, rzekł­bym, eks­tre­mal­ny. Oto jed­no z bli­skich sobie mło­dych ludzi, by nie kom­pli­ko­wać wspól­ne­go życia, zde­cy­du­je się zmie­nić wyzna­nie… Ale któ­re z nich i z jakiej moty­wa­cji: nakło­nio­ne, czy „samo z sie­bie”? To, wbrew pozo­rom, ma zna­cze­nie dla ich wspól­nej przy­szło­ści. Bo, owszem, moż­na zmie­nić swe­ter zie­lo­ny na oliw­ko­wy, bo jed­na­ko cie­pły, a kolo­ry podob­ne i funk­cje te same… Ale przy­na­leż­ność wyzna­nio­wa nie jest jak swe­ter! Nie da się jej ot, tak, zmie­nić, bo się „zno­si­ła”, bo „nie pasu­je”… Tra­dy­cje reli­gij­ne (choć na co dzień może i nie tak zno­wu eks­po­no­wa­ne), mają jed­nak istot­ne zna­cze­nie dla toż­sa­mo­ści czło­wie­ka. Bo wszel­kie związ­ki z wła­sną tra­dy­cją (te uświa­da­mia­ne i te nie­uświa­da­mia­ne) kształ­tu­ją nas men­tal­nie, mają wpływ na nasze wybo­ry, oce­ny, poglą­dy…

Kim­że będzie ktoś, kto przej­dzie na „inną wia­rę”? Pół-tym, pół-tam­tym? Czy raczej ani tym, ani tam­tym; a będzie dry­fo­wał ku obo­jęt­no­ści reli­gij­nej (indy­fe­ren­ty­zmo­wi)? Ale też bycie „cuda­kiem” dla ogó­łu (dla „jed­nych” i „dru­gich”) może być sytu­acją nie do znie­sie­nia. Prze­ra­sta­ją­cą odpor­ność okrzyk­nię­te­go „cuda­kiem”…

Roz­cza­ru­ję Czy­tel­ni­ków ocze­ku­ją­cych, że dam uni­wer­sal­ną dobrą radę tym, któ­rzy myślą o mał­żeń­stwie. Bo takiej po pro­stu NIE MA! Mło­dym sto­ją­cym przed sytu­acją mogą­cą skut­ko­wać „roz­stro­jem ducho­wym” chcę jedy­nie zasu­ge­ro­wać, by tak, jak czu­le opi­su­ją żywio­ne ku sobie uczu­cia, tak samo (albo i z więk­szym zaan­ga­żo­wa­niem) okre­śli­li, jak chcą urzą­dzić się we wła­snym, wspól­nym życiu ducho­wym.

Ale to trze­ba zro­bić, nim się sta­nie na ślub­nym kobier­cu. Nim poja­wią się pro­ble­my i trud­no­ści mogą­ce zawa­żyć na wspól­nym życiu. Bo jeśli przed zawar­ciem związ­ku mał­żeń­skie­go uda się wyja­śnić „ile się tyl­ko da”, to póź­niej będzie łatwiej. Pew­nie, nie wszyst­kie sytu­acje są do prze­wi­dze­nia, ale im wię­cej sce­na­riu­szy się „obga­da”, tym mniej­sze jest praw­do­po­do­bień­stwo przy­krych zasko­czeń i nie­mi­łych roz­cza­ro­wań.

I jesz­cze jed­no – bodaj, czy nie naj­waż­niej­sze… Jak tyl­ko moż­na, nale­ży uni­kać „robie­nia łaski” dru­gie­mu decy­zją o zmia­nie wyzna­nia. Bo może się zda­rzyć, że w chwi­lach trud­nych (a będzie ich prze­cież nie­ma­ło) „wyświad­cza­ją­cy łaskę” wykrzy­czy współ­mał­żon­ko­wi, że on dla nie­go wyrzekł się „swo­jej wia­ry”, a tym­cza­sem ten dru­gi odma­wia (bądź zabra­nia) tego — tam­te­go, czy jesz­cze cze­goś inne­go…

Lat temu dwa lub trzy roz­ma­wia­łem z mał­żeń­stwem mie­sza­nym z ponad 40-let­nim sta­żem. W pew­nej chwi­li, gdy opo­wie­dzie­li mi doj­mu­ją­co smut­ną histo­rię swe­go związ­ku, kobie­ta (choć pod­kre­śli­ła, że wyszła za mąż z miło­ści) w obec­no­ści męża powie­dzia­ła: „Gdy­bym mogła prze­wi­dzieć, że takie będą skut­ki moje­go mał­żeń­stwa, nigdy bym za nie­go nie wyszła…”


Gale­ria
Ekumenizm.pl działa dzięki swoim Czytelnikom!
Portal ekumenizm.pl działa na zasadzie charytatywnej pracy naszej redakcji. Zachęcamy do wsparcia poprzez darowizny i Patronite.