
- 31 grudnia, 2016
- przeczytasz w 9 minut
Ona i On. Wzrastali razem. Chodzili do jednej szkoły. Dojrzewali. Dorastali i dorośli. Nadeszła chwila, gdy spojrzeli na siebie jakoś inaczej. Nie po rówieśniczemu. Ciut inaczej, niż po przyjacielsku. Aż w jakimś momencie poczuli, że „ciągnie” ich ku sobie. Ch...
Dywagacja wokół problemu małżeństw wyznaniowo mieszanych Kochamy się! Pięknie! Ale co dalej?
Ona i On. Wzrastali razem. Chodzili do jednej szkoły. Dojrzewali. Dorastali i dorośli. Nadeszła chwila, gdy spojrzeli na siebie jakoś inaczej. Nie po rówieśniczemu. Ciut inaczej, niż po przyjacielsku. Aż w jakimś momencie poczuli, że „ciągnie” ich ku sobie. Chwilę potem zdali sobie sprawę, że się zakochali w sobie. Aż w końcu podjęli decyzję o małżeństwie.
Gdy choć jedno z nich należy do któregoś z tzw. Kościołów, trzeba rozważyć tzw. danie na zapowiedzi. Lecz w której parafii, gdy każde z nich jest innego wyznania. A do tego żadne nie chce zrezygnować ze swojej tożsamości religijnej. Rozważali różne warianty, ale (najczęściej) każdy wydawał się być gorszy od poprzedniego… No i jeszcze czeka ich rozmowa z rodzicami. Uznali bowiem, że powiadomią ich po „wypracowaniu” wspólnego stanowisko, którego (jak się zapewnili) będą bronić na wszelkie sposoby. Bo to w końcu ich życie – czyż nie?
Jednak, jak by nie patrzeć na tę sytuację, stanęli przed dylematem z cyklu „zjeść ciasteczko i mieć ciasteczko”. Tylko, czy to jest możliwe? Na dodatek — wraz ze zbliżaniem się terminu rozmowy z rodzicami — potężnieje w nich coś w rodzaju wielkiej niepewności pomieszanej z szczególnego rodzaju buntem. Nie bardzo umieją nazwać powód tego uczucia, ale pewne jest, że nie lubią go. Więcej, intuicyjnie boją się go… Nie potrafią pojąć, dlaczego przynależność do odrębnych Kościołów „kładzie się w poprzek” ich dążeniu do wspólnego życia? W „poprzek” ich miłości? Ich dążeniu do założenia rodziny? I zupełnie nie wystarcza im stereotypowa odzywka typu: „Tak bywa, bo i takie jest życie”. Tak sentencja niczego nie wyjaśnia i niczego nie rozwiązuje! I wtedy (bywa) rozterkę zastępuję bunt w postaci „czystej”. Bywa, że pojawia się pokusa, by wyzwolić się religijnych gorsetów religijnych i być tylko dla siebie i ze sobą poza jakąkolwiek instytucją kościelną… Znam przypadki, gdy taka decyzja skutkuje kompletnym „religijnym wyziębieniem”. Zerwaniem więzów nie tylko z własnymi Kościołami, ale także z bliskimi. Sporadycznie tylko wyborem innej wspólnoty religijnej, która zaspokajałaby potrzeby duchowe obojga…
Niekiedy młodzi pytają się wzajemnie: - To co mamy zrobić? Jak rozwiązać ten „wyznaniowy supeł”? Jak postąpić, by być w porządku wobec siebie – no i wobec Boga? Jak postąpić, by wspólnie podjętą decyzją nie urazić rodziców własnych oraz „tego drugiego”? Jak uniknąć obmowy, krytyki, wypominania i tego, co czasem określa się „mędzeniem”?
Bardziej „pod górkę” ma chłopak, bo to na niego (zwykle) otoczenie wywiera silniejszą presję. Jak to!? – biadolą „szczerze zatroskane cioteczki” i „przejęci wujowie” — To ty ugniesz się i pójdziesz „do nich”? Wiarę zmienisz!? Jaki z ciebie chłop!? Jak nie pokażesz, kto rządzi, od razu, na początku, toś na starcie przepadł! Nie bądź „mientka wentka” i postaw się! A ona, jak cię naprawdę kocha, zrobi, co ty zdecydujesz…
No właśnie: „jak cię naprawdę kocha”. To już ona nie ma prawa do bycia kochaną i tego, by — właśnie w imię miłości – to narzeczony poniósł jakąś ofiarę? Ale czy miłość wymaga składania ofiar tyleż z siebie, co ze swych przekonań? Szczerze wątpię…
Lecz owo „jak naprawdę kocha, to wyrzeknie się swej tożsamości” jest najgorszą z katalogu potencjalnych możliwości. Najgorszą, bo nim młodzi staną się małżeńską jednią, ustawia ich w opozycji wobec siebie. No i ich „naturalnych środowisk”. A potem może być już tylko gorzej… Jest bowiem głęboko nie w porządku, że „radcy” radzą dla tzw. dobra jej lub jego, choć to nie oni będą ponosić konsekwencje realizacji „recept na cudze życie”.
„Życzliwi” zdają się nie wiedzieć, że nie ma łatwych i zawsze słusznych „przepisów na życie”. Zapominają, jak sami reagowali na najróżniejsze „porady małżeńskie”, gdy stali u początku własnej drogi we dwoje. Nie chcą pamiętać, że najlepiej jest dla młodych, gdy samodzielnie podejmują decyzje tyczące ich życia oraz (co naturalne) poniosą skutki swych wyborów. A „radcy”, gdyby nawet bardzo chcieli, nie przeżyją życia za żadne z młodych ludzi, którym „suflują”! Dlatego najlepiej dla wszystkich będzie, gdy zamilkną. Lepiej niech obejrzą kolejny odcinek ulubionego serialu i „doradzają” jego bohaterom. To nic nie kosztuje. Bo po tej stronie ekranu toczy się prawdziwe życie z jego realnymi meandrami. I dlatego — powtarzam się — lepiej dla wszystkich będzie, gdy skorzy do „ustawiania życia” innym przygryzą wargi. (Nie macie Państwo wrażenia, że najbardziej chętni do „doradzania” mają poważne problemy z „ogarnięciem” własnego życia?)
No dobrze, ale co, gdy „radcami” są rodzice? Czy ich opinie można zignorować? Obśmiać albo uznać za, przepraszam, głupie? Bo jak postąpić, gdy rodzice — z sobie tylko wiadomych powodów — starają się przeszkodzić w zawarciu związku małżeńskiego z „innowiercą”, gdy (najczęściej) mało aktywnie (bądź wcale) nie protestowali, gdy młodzi „mieli się ku sobie”?
Najlepiej byłoby, gdyby rodzice unikali narzucania swej woli młodym. Jak wskazuje praktyka, raczej prędzej, niż później dochodzi do stosowania różnych form szantażu emocjonalnego. Jeśli — poza wszystkim innym — on i ona kochają się autentycznie, to zastąpienie dyskusji narzuceniem własnej, rodzicielskiej woli jest już nie tylko błędem, ale wręcz grzechem przeciwko miłości.
Oczywiście, rodzice mogą i powinni wyrazić własne zdanie (nawet jeśli będzie ono kolidowało z pomysłami młodych), ale powinni czynić to przy maksymalnej dozie empatii. W takiej sytuacji o wiele bardziej trzeba słuchać, niż mówić; a i to – gdy do mówienia przyjdzie — z wyraźnie zaakcentowaną intencją pomocy, a nie chęcią burzenia, lub „ustawiania” życia młodym…
Nie jest trudno wyobrazić sobie sytuację, gdy ona i on zdecydują się na ślub w obrządku, który nakazuje narzeczonemu „innej wiary” złożenie oświadczenia, że nie będzie przeszkadzał w wychowaniu dzieci według zasad religijnych współmałżonka. W tej sytuacji (upraszczam do maksimum) jedno będzie przysięgało Bogu przed swoim duchownym, że bierze drugie za małżonka; drugie zaś będzie niemym świadkiem złożenia tego przyrzeczenia. A brak sprzeciwu oznacza aprobatę… Takie rozwiązanie — jak sądzi spore grono zwolenników tej formuły — zapewnia spokój; nikt niczego nie traci ze swej tożsamości, każde będzie mogło bywać w „swoim kościele”. A na tzw. święta roczne będą pierwszego dnia u jednych teściów, drugiego — u drugich. Pięknie, spokojnie i bez emocji!
A ja nie tylko wątpię w taki idylliczny scenariusz, ale mówię: POZÓR i BLAGA! Bo co będzie, gdy przyjdą na świat dzieci? Do którego „domu Bożego” udadzą się szczęśliwi rodzice, by niemowlę włączyć do społeczności „ludu Bożego” — bo tego wymaga tradycja religijna wielu działających w Polsce Kościołów chrześcijańskich?
Jakiegokolwiek wyboru dokonają młodzi, będzie on zły, a „pętla” różnic wyznaniowych zacznie się zaciskać… Bo jeśli „dla świętego spokoju” zdecydują się ochrzcić potomka w Kościele, do wierności naukom którego zobowiązało się jedno z małżonków w chwili zaślubin, to co z drugim rodzicem? Co z jego naturalnym prawem do duchowego wychowania dzieci? Gdzie szacunek dla jego przekonań i wrażliwości religijnej? Czy później (za lat kilka – powiedzmy) będzie mu wolno zabrać swoja córeczkę, lub synka do „swojego kościoła”, czy będzie mógł nauczyć go zasad swego wyznania i historii? No i, czy dzieci, gdy jeszcze bardziej podrosną, będą mogły wziąć udział w obrzędach właściwych wspólnocie religijnej, z którą identyfikuje się ich mama, lub tato?
A — z kolei — jeśli rodzice zdecydują się ochrzcić dziecko u „tych innych”, jak się będą czuli dziadkowie, najbliższa rodzina, no i duszpasterz błogosławiący małżeństwo? Przecież w takiej sytuacji mamy do czynienia ze złamaniem przysięgi – a to nie żarty! Bo dana komukolwiek obietnica, a Bogu w szczególności (jeśli się na serio traktuje i Jego, i siebie), zobowiązuje! Słowo ma swoją wartość. Bywa, że jego dotrzymanie może mieć wysoką cenę… Odłożoną w czasie, ale jednak cenę nieuchronną
Bo — załóżmy kolejny raz — jeśli przyrzekająca (lub przyrzekający) przyjmującemu przysięgę małżeńską duchownemu, machnie ręką na daną obietnicę wychowania dzieci w duchu swego Kościoła, to musi się ona/on liczyć z tym, że onże sługa Boży upomni się o wykonanie ślubowania. Może przyjść i spytać: — I co teraz? Przecież przysięgałaś (przysięgałeś)? Mnie możesz mieć za nic – wolno ci – ale Pana Boga też masz za nic? I za nic masz Kościół, do którego należysz? I co ona/on na takie dictum odpowiedzą? Jak się zachowają: zechcą wykpić się czymkolwiek, może zawstydzą się, czy raczej, poirytowani, „opędzą się” jakoś od natrętnego duchownego?
Z wielu możliwych wariantów przywołam, rzekłbym, ekstremalny. Oto jedno z bliskich sobie młodych ludzi, by nie komplikować wspólnego życia, zdecyduje się zmienić wyznanie… Ale które z nich i z jakiej motywacji: nakłonione, czy „samo z siebie”? To, wbrew pozorom, ma znaczenie dla ich wspólnej przyszłości. Bo, owszem, można zmienić sweter zielony na oliwkowy, bo jednako ciepły, a kolory podobne i funkcje te same… Ale przynależność wyznaniowa nie jest jak sweter! Nie da się jej ot, tak, zmienić, bo się „znosiła”, bo „nie pasuje”… Tradycje religijne (choć na co dzień może i nie tak znowu eksponowane), mają jednak istotne znaczenie dla tożsamości człowieka. Bo wszelkie związki z własną tradycją (te uświadamiane i te nieuświadamiane) kształtują nas mentalnie, mają wpływ na nasze wybory, oceny, poglądy…
Kimże będzie ktoś, kto przejdzie na „inną wiarę”? Pół-tym, pół-tamtym? Czy raczej ani tym, ani tamtym; a będzie dryfował ku obojętności religijnej (indyferentyzmowi)? Ale też bycie „cudakiem” dla ogółu (dla „jednych” i „drugich”) może być sytuacją nie do zniesienia. Przerastającą odporność okrzykniętego „cudakiem”…
Rozczaruję Czytelników oczekujących, że dam uniwersalną dobrą radę tym, którzy myślą o małżeństwie. Bo takiej po prostu NIE MA! Młodym stojącym przed sytuacją mogącą skutkować „rozstrojem duchowym” chcę jedynie zasugerować, by tak, jak czule opisują żywione ku sobie uczucia, tak samo (albo i z większym zaangażowaniem) określili, jak chcą urządzić się we własnym, wspólnym życiu duchowym.
Ale to trzeba zrobić, nim się stanie na ślubnym kobiercu. Nim pojawią się problemy i trudności mogące zaważyć na wspólnym życiu. Bo jeśli przed zawarciem związku małżeńskiego uda się wyjaśnić „ile się tylko da”, to później będzie łatwiej. Pewnie, nie wszystkie sytuacje są do przewidzenia, ale im więcej scenariuszy się „obgada”, tym mniejsze jest prawdopodobieństwo przykrych zaskoczeń i niemiłych rozczarowań.
I jeszcze jedno – bodaj, czy nie najważniejsze… Jak tylko można, należy unikać „robienia łaski” drugiemu decyzją o zmianie wyznania. Bo może się zdarzyć, że w chwilach trudnych (a będzie ich przecież niemało) „wyświadczający łaskę” wykrzyczy współmałżonkowi, że on dla niego wyrzekł się „swojej wiary”, a tymczasem ten drugi odmawia (bądź zabrania) tego — tamtego, czy jeszcze czegoś innego…
Lat temu dwa lub trzy rozmawiałem z małżeństwem mieszanym z ponad 40-letnim stażem. W pewnej chwili, gdy opowiedzieli mi dojmująco smutną historię swego związku, kobieta (choć podkreśliła, że wyszła za mąż z miłości) w obecności męża powiedziała: „Gdybym mogła przewidzieć, że takie będą skutki mojego małżeństwa, nigdy bym za niego nie wyszła…”