
- 9 stycznia, 2017
- przeczytasz w 4 minuty
Nie bardzo wiem, jak zacząć, bo zdarzenie, które służy mi za kanwę tego felietonu było zaiste wyjątkowe. Dla mnie tym bardziej niezwykłe, że nawykłem - użyję eufemizmu - do umiarkowanie serdecznego traktowania mariawitów przez zdecydowaną większość duchownych ...
Zawsze jest ten pierwszy, czyli przypadek ks. Irka…
Nie bardzo wiem, jak zacząć, bo zdarzenie, które służy mi za kanwę tego felietonu było zaiste wyjątkowe. Dla mnie tym bardziej niezwykłe, że nawykłem — użyję eufemizmu — do umiarkowanie serdecznego traktowania mariawitów przez zdecydowaną większość duchownych bratniego Kościoła rzymskokatolickiego.
Sytuacja, w jakiej dane mi było wziąć udział, kompletnie mnie zaskoczyła. Była tak osobliwa, że do tej pory (a minęło już nieco czasu) nie bardzo wiem, jak ją zakwalifikować. Generalnie jestem sceptykiem. Na palcach jednej ręki mogę wyliczyć przypadki, gdy w moi dorosłym życiu popadłem w stan, który określiłbym egzaltacją. Ale myśląc o tym zdarzeniu nie jestem znowu tak daleki od uznania, że to był ten kolejny raz. Opisanie sytuacji jest tym trudniejsze, że (będąc proszony o dochowanie sekretu) obiecałem, że tak poprowadzę narrację, by nie udało się ustalić nie tylko personaliów mego rozmówcy, ale też okoliczności oraz miejsca spotkania…
A było tak…
Siedzieliśmy przy kawiarnianym stoliku sącząc kawę i pojadając jakieś ciastka. Ale niewiele zajmowaliśmy się konsumpcją. Rozmowa, jaką toczyliśmy, była dla naszej towarzyskiej grupki o wiele bardziej pasjonująca. Nie znaliśmy się wcześniej. Nic o sobie nie wiedzieliśmy. A jednak błyskawicznie znaleźliśmy płaszczyznę porozumienia. Okazał się nią mariawityzm.
Moim, a raczej naszym (bo gadaliśmy w większym gronie) rozmówcą był ksiądz rzymskokatolicki. Przed wstąpieniem do seminarium diecezjalnego nie miał ani kontaktów z mariawityzmem, ani się nim nie interesował, ani też nie pochodził z okolic, gdzie znajdują się parafie któregoś z dwu Kościołów Mariawitów. O okolicznościach powstania mariawityzmu dowiedział się „przy okazji” — podczas rozmowy z wykładowcą seminaryjnym. Informacja, jaką uzyskał, powinna była mu wystarczyć, by nigdy więcej nie interesować się mariawityzmem. A jednak nie zrezygnował z poszukiwań.
Po otrzymaniu święceń i – jak to się powiada – „pójściu na parafię” miał więcej czasu, by wrócić do swych zainteresowań. Zaczął szukać informacji o mariawityzmie, nawiązywać kontakty. Zdobył nawet „Dzieło Wielkiego Miłosierdzia”. Nie, żeby od razu był nim zachwycony. Skąd! Czytał je krytycznie. Dokładnie. Poszczególne frazy „Dzieła…” starał się „przepuszczać” przez nabytą w seminarium wiedzę teologiczną. Ale też „wsłuchiwał” się w siebie. W to, co podpowiadają mu jego emocje oraz doświadczenia życiowe i kapłańskie.
I tak, strona po stronie, krok po kroku, ksiądz Irek (takie nadam mu imię) zgłębiał i dzieje mariawityzmu, i jego specyficzną duchowość.
W pewnym momencie narracji zamilkł. Spojrzał na nas (siedzących wokół stolika) dość przenikliwie, ale przyjaźnie i powiedział (cytuję z pamięci):
- A mnie ostatnio szczególnie interesuje osoba i dokonania abp. M. Michała. To wyjątkowo tragiczna postać. Najpierw „brał po plecach” od współbraci, od takich, jak był sam księży katolickich, a potem od swoich: od mariawitów. Podczas wakacji byłem w jednym z kościołów, w których posługiwał ks. Kowalski w czasach, gdy był ukrytym Mariawitą. Odczułem potrzebę odprawienia nabożeństwa przy ołtarzu, przy którym sprawował Eucharystię. Niestety, tamtejszy proboszcz pojechał do pobliskiego miasta, a ja nie miałem czasu czekać na jego powrót. Ale marzenie zostało… Czuję, że to byłoby dla mnie coś ważnego — móc odprawić Eucharystię przy ołtarzu, przy którym wiek temu sprawował ją ks. M. Michał…
Popatrzyliśmy na siebie cokolwiek zmieszani. Ale jeszcze bardziej zaciekawieni i zdumieni. Ksiądz Irek uśmiechnął się.
- No taki jestem dziwny ksiądz… Czy to państwa zdumiewa?
Czy zdziwiło?! Ależ dziwi do dziś… I uczucie to potężniej w upływem czasu.
Tym bardziej, że kilka tygodni później (po wyznaniu ks. Irka) miałem okazję rozmawiać z innym duchownym katolickim, który — tak to ujmę — miał radykalnie odmienny pogląd na osobę i dokonania abp. M. Michała. Jaki? A czy to ważne? Standardowy — tak to ujmę, bo istotniejszy jest w tej sprawie powód, dla którego obaj duchowni zasadniczo różnili się w swych ocenach. Ale tu też nie ma żadnego „jeju — jeju”! Ksiądz Irek miał rzetelną wiedzę, był wolny od uprzedzeń oraz mnóstwo życzliwości do świata. Temu „drugiemu” księdzu (ale nie tylko jemu!) najwyraźniej brakowało tych trzech cech czy postaw wobec „braci odłączonych”.
Po zacytowanej deklaracji ks. Irka rozmowa (choć nie trwała dłużej, jak półtorej godziny) nabrała dużego impetu. Wręcz zasypaliśmy go pytaniami, lecz nie na wszystkie otrzymaliśmy odpowiedź. Kilka kwestii zawisło w próżni. Ale nie dlatego, by nasz rozmówca uchylał się od odpowiedzi na zasadzie „nie, bo nie”. On – jak podkreślił — nie potrafił sformułować opinii, bo jeszcze nie zastanawiał się nad tym czy innym zagadnieniem. Rzecz ujmując opisowo, a bardzo aktualnie: nie chciał zastępować wiedzy poglądami. A czasy mamy takie, że poglądy wydają się być najważniejsze. Wiedza? Głupstwo! Głupio – mądrze, byle myśleć trzeba zgodnie z obowiązującymi „wytycznymi”. Kto je wydaje? A ten, kto uważa się za uprawnionego o tego ich wydawania…
Ksiądz Irek wyłamał się z tego schematu – wierzę, że nie tylko w kwestii mariawityzmu. I w tej postawie szukałbym przyczyn, dla których odczuwam w sobie coś w rodzaju egzaltacji. Wiem, „jedna jaskółka wiosny nie czyni”, ale ktoś zawsze musi być pierwszy. A dla mnie tym pierwszym, innym niż znani mi dotąd księża rzymscy, jest właśnie ks. Irek…