Anthony de Mello — chrześcijanin Wschodu (część 1)
- 19 listopada, 2003
- przeczytasz w 38 minut
Chrześcijanin może do wszystkiego podejść niejako „od wewnątrz” (patrząc na dane zagadnienie ze swojego światopoglądowego centrum, którym jest Ewangelia, a w dalszej kolejności chrześcijańska teologia) lub nieco (albo zupełnie) „od zewnątrz” (podchodząc do niego spoza tego centrum, z punktu widzenia innej od chrześcijańskiej kultury duchowej). Wyłania się tu kwestia nastawienia, a mianowicie to, czy jest ono bardziej zorientowane na dialog, czy na konfrontację. Ktoś o nastawieniu apologetycznym chętnie koncentruje się na różnicach, wtedy bowiem łatwiej i skuteczniej może poddać krytyce rozważany pogląd. Ktoś inny natomiast stara się przede wszystkim szukać jakiejś „nici porozumienia” ze swoim rozmówcą. Spojrzenie „od zewnątrz” również ma swoją wartość, jednak w życiu chrześcijanina powinno ono pełnić funkcję pomocniczą, nie zaś podstawową. Korzystając z tej metody (patrzenia „od zewnątrz”) trzeba zachować umiar, żeby w swoich ocenach pozostać chrześcijaninem, a nie przedstawicielem jakiejś innej duchowej doktryny.
Spuściznę duchową Anthony’ego de Mello można odczytywać w kontekście chrześcijańskim, albo w pryzmacie religijnofilozoficznej myśli Wschodu. Pozwolę sobie jeszcze raz przypomnieć, że dla chrześcijanina punktem wyjścia zawsze winna być chrześcijańska teologia, zaś dla niechrześcijanina może nim być jakiś dalekowschodni nurt filozoficznoreligijny. Problem zaczyna się wtedy, gdy chrześcijanin wkłada „wschodnie” okulary i zaczyna cokolwiek analizować: widzi wtedy wszędzie „Wschód”. Gdyby natomiast założył okulary „chrześcijańskie”, widziałby najpierw wartości ewangeliczne. Myślę, że głównym źródłem nieporozumień w ocenie pisarstwa Anthony’ego de Mello jest patrzenie na jego spuściznę właśnie poprzez te „wschodnie” okulary.
„Zewnętrzne” podejście do spuścizny hinduskiego jezuity skłania jego przedstawicieli do prezentacji przekonań chrześcijanina Wschodu w odpowiednim schemacie. Spełnia on warunki prostego sylogizmu, w skład którego wchodzą: przesłanka większa, przesłanka mniejsza i wniosek. Rolę przesłanki większej pełni religijnofilozoficzna myśl Wschodu oraz doraźnie przywoływane elementy New Age. Do tego dołącza się apologetyczne nastawienie, które pociąga za sobą negatywne definiowanie „przeciwnika”, najczęściej oparte na wybiórczym korzystaniem z jego wypowiedzi. Te wyselekcjonowane wypowiedzi hinduskiego jezuity pełnią rolę przesłanki mniejszej. Wniosek jest zawsze oczywisty: w przekonaniu tych ludzi de Mello nie jest chrześcijaninem, lecz buddystą, albo przedstawicielem New Age.
Ponieważ uważam, że takie podejście nie jest stosowne, pozwolę sobie przedstawić w skrócie swoje przekonanie na temat podejścia chrześcijanina do spuścizny duchowej odmiennych kultur. Otóż wydaje się, że świat idei można roboczo podzielić na kilka kręgów. Na pierwszym miejscu chrześcijanin stawia oczywiście idee chrześcijańskie, które są mu najbliższe, które kształtują jego tożsamość. Są to te wszystkie treści, które stanowią chrześcijańską ortodoksję. Pierwotnie wyrażone są one w Piśmie św. i Tradycji, a wtórnie w dokumentach Urzędu Nauczycielskiego Kościoła.
Na drugim miejscu znajdują się idee „jeszcze, choć już nie tylko” chrześcijańskie. Są to – mówiąc najkrócej – „miejsca teologiczne” w pozachrześcijańskiej literaturze religijnej. Granica pomiędzy strefą chrześcijańską, a „jeszcze, chociaż już nie tylko” chrześcijańską jest dość umowna, ponieważ jeżeli coś jest „jeszcze” chrześcijańskie, to tym samym jest chrześcijańskie. Z całą pewnością tak, lecz te treści tym się różnią od ściśle chrześcijańskich, że ich „materialnym” źródłem (w odróżnieniu od duchowego, którym jest Bóg) nie jest Biblia i nauczanie Kościoła.
Kolejny krąg zajmują idee niechrześcijańskie. Jeżeli mówi się o czymś, że jest niechrześcijańskie, to znaczy, że sposób patrzenia tego, kto się wypowiada, jest nadal chrystocentryczny. Dalej patrzy on na wszystko w relacji do doktryny chrześcijańskiej, która jest dla niego punktem wyjścia dla wszelkich rozmyślań i bazą do oceny czegokolwiek.
I wreszcie idee wschodnie (buddyjskie, hinduistyczne, New Age, albo jeszcze inne). O ile – jako chrześcijanin – mogę o jakiejś idei z całą odpowiedzialnością mówić, że jest niechrześcijańska, to stwierdzenie, że coś jest na przykład buddyjskie, wymaga podwójnej kompetencji. I tu muszę zadać sobie pytanie, czy znam buddyzm tak, jak chrześcijaństwo. Czyż o tym, co jest buddyjskie, a co nie, nie powinien wyrokować „praktykujący” buddysta? Oczywiście granica pomiędzy ideami niechrześcijańskimi a buddyjskimi (wschodnimi) też jest dość umowna, ponieważ to, co jest niechrześcijańskie może być zarazem buddyjskie. Ponieważ jednak mówimy tutaj z „chrześcijańskiego” punktu widzenia, to lepiej będzie, jeżeli konkretny chrześcijanin uzna jakieś idee za niechrześcijańskie, a (na przykład) buddyście pozostawi ocenę, czy są one buddyjskie czy nie. Taką postawę chrześcijanina cechuje pokorne „nie wiem”.
Chrześcijanin może jednak – w apologe cen „włączających” bądź „wykluczających”. „Chrześcijaństwo dialogu” (albo „chrześcijaństwo ekumeniczne”) cechuje charakter włączający („wykluczenia” dokonuje się z konieczności, po dokładnym zbadaniu problemu i stwierdzeniu, że dana idea jest całkowicie rozbieżna z prawdą chrześcijaństwa). Autentyczny chrześcijanin „w pierwszym odruchu” nigdy nie postępuje w sposób „wykluczający”. Jak wiadomo, św. Tomasz z Akwinu starał się w każdym poglądzie znaleźć choćby cząstkę prawdy. Jeżeli natomiast ktoś z założenia jest „chrześcijaninem apologetycznym”, to należy się spodziewać, że chętniej posłuży się ocenami wykluczającymi. Łatwiej bowiem oddzielić się od kogoś, jeżeli się go dokładnie, a zarazem „negatywnie” zdefiniuje. Wygodniej też wtedy zaatakować go, odwołując się do jakiegoś aspektu chrześcijańskiej ortodoksji.
Owszem, można wskazywać idee buddyjskie – co zresztą sam czynię – w spuściźnie Anthony’ego de Mello, lecz na podstawie ich obecności nie należy twierdzić, że jest on buddystą. Bo hinduski jezuita wybrał jako swoje „miejsce” świat idei chrześcijańskich oraz tych, które są „jeszcze, choć już nie tylko” chrześcijańskie. Jeśli więc mówię, że coś w spuściźnie chrześcijanina Wschodu jest buddyjskie, to w kontekście mojej „przesłanki większej” (stwierdzającej, że jest on chrześcijaninem, chociaż „Wschodu”) oznacza to, że jest to „jeszcze, choć już nie tylko” chrześcijańskie.
Wypowiedzi autorów, którzy na spuściznę Anthony’ego de Mello patrzą niejako „od zewnątrz”, można ułożyć w pewien ciąg – od krytyki bardzo subtelnej po zdecydowanie otwartą. Krytyka „subtelna” jest bardziej pogłębiona. Charakteryzuje się zazwyczaj krótkim „tak, ale…” i nie zajmuje zbyt wiele miejsca w polskich teologicznych periodykach. Natomiast krytyka „totalna” nie jest zbyt głęboka, za to bardzo ambitna, jednoznaczna i zawsze „nieomylna”.
Przykładem takiego „subtelnego” Podejścia jest artykuł Piotra Kłodkowskiego (1), spełniający wymogi sylogizmu, którym posługują się niemal wszyscy krytycy twórczości hinduskiego jezuity. W tym krótkim tekście można odnaleźć kilka trafnych twierdzeń, podpartych odpowiednimi cytatami, w oparciu o które łatwo naszkicować ogólny kształt hinduistycznego światopoglądu. I tak autor przypomina, że wielu indyjskich guru, w nawiązaniu do świętych tekstów, naucza o istnieniu „Jedynej Rzeczywistości” (s. 77), która jednak okryta jest zasłoną iluzji, maji (s. 7879). Tego rodzaju założenie pociąga za sobą przekonanie, że różni nauczyciele duchowi – monoteiści, panteiści czy teopantyści – w gruncie rzeczy mówią o Tym Samym. Na subkontynencie indyjskim tak samo traktuje się słowa Jezusa, jak słowa Kriszny, Buddy czy Mahometa (s. 77).
Zgodnie z tym przekonaniem w ramach jednej religii mogą ze sobą współistnieć kulty różnych bóstw, gdyż w rzeczywistości jest to kult – jak to objawia Kriszna Ardżunie – jednego Boga, tożsamego z ową „Jedyną Rzeczywistością” (s. 77). Dlatego też doświadczenie Absolutu jest dostępne dla każdego, niezależnie od wyznawanej religii (s. 76). Zgodnie z hinduistycznym światopoglądem doświadczenie Boga jest ważniejsze od przynależności do konkretnej denominacji religijnej (s. 78). Dlatego to niektórzy guru (wedantyści) odrzucają wszelkie zewnętrzne formy religijności, koncentrując się na „Jedynej Rzeczywistości” (s. 7677). Jest oczywiste, że po tak rozumianym Absolucie nie należy się spodziewać zainteresowania ludzkim losem, bowiem owa „Jedyna Rzeczywistość”, jak się łatwo domyślić, jest bezosobowa. Dlatego też tradycja hinduska w oczywisty sposób zakłada samozbawienie (s. 80).
Powyższy szkic światopoglądu hinduistycznego nie jest oczywiście kompletny, ponieważ został doraźnie i celowo zrekonstruowany w oparciu o wyłącznie te stwierdzenia, które Piotr Kłodkowski zamieścił w swoim artykule. Tyle jednak wystarcza, by autor mógł, w nawiązaniu do nich, pokusić się o dość sugestywne wnioski na temat duchowości Anthony’ego de Mello. Daje się odczuć, że ten hinduistyczny światopogląd, rozbity na poszczególne twierdzenia, pełni rolę „przesłanki większej” w ocenie spuścizny duchowej hinduskiego jezuity. W zestawieniu z tym światopoglądem przytoczone przez Piotra Kłodkowskiego wypowiedzi Anthony’ego de Mello wydają się być „przesłankami mniejszymi” w całości przekazu:
“Nie ma (…) sensu rozważać prawd filozofii i teologii, gdy dotknęło się Absolutu – powiadają zwolennicy nirgunicznego bhakti (średniowiecznego ruchu mistycznego używającego via negativa). Podobnie twierdzi de Mello w komentarzu opowieści o derwiszu: „Gdy doświadcza się bóstwa, wydatnie maleje ochota na teoretyzowanie” (Śpiew ptaka)(s. 77).
W innych wypowiedziach autora poszczególne elementy tego sylogizmu nie są tak jasno wyodrębnione, można je jednak łatwo zauważyć: „Absolut dostępny jest każdemu – naucza w przekonaniu autora de Mello – obcowanie z Bogiem i znamię świętości nie są zależne od wyznawanej religii…” „Myśl ta – dodaje dalej Piotr Kłodkowski – jakkolwiek nieobca wielu współczesnym chrześcijanom, ma swe głębokie korzenie w starej tradycji hinduizmu” (s. 76). W tym wypadku „przesłanka mniejsza” została przedstawiona jako pierwsza.
Przy tej okazji warto zauważyć, że myśl ta nieobca jest nie tylko wielu współczesnym chrześcijanom, lecz została potwierdzona w oficjalnym nauczaniu Kościoła. Jeśli bowiem soborowi ojcowie przekonują o możliwości zbawienia wszystkich ludzi, to na tej podstawie trzeba przyjąć, że znamię świętości dostępne jest dla wszystkich (bo być zbawionym, to znaczy być… świętym). Czy więc należy się smucić z tego powodu, że tradycja chrześcijańska z hinduistyczną są w tym przekonaniu zgodne? I czy tylko dlatego przekonanie chrześcijanina Wschodu ma być uznane za niechrześcijańskie, że jest ono zgodne ze starą tradycją hinduizmu?
Które przekonania Anthony’ego de Mello ocenia Piotr Kłodkowski w świetle myśli wschodniej? Nie chciałbym być posądzony o przypisywanie autorowi Mistrza świadomości tego, czego nie powiedział, wydaje mi się jednak – na podstawie analizy jego tekstu – że mimo wszystko na spuściznę chrześcijanina Wschodu patrzy on „od zewnątrz”, z perspektywy myśli wschodniej i odnoszę wrażenie, jakby czekał na to, żeby de Mello przekroczył granicę dozwolonych – z chrześcijańskiego punktu widzenia – ontologicznych rozwiązań. Czy dlatego, żeby łatwiej można było skrytykować jego wypowiedzi?
“Oczywiście de Mello nie przyjmuje całej doktryny Siankary czy „małego wozu”. Mimo wielu uderzających podobieństw w subtelnym podejściu do kwestii jaźni i jej relacji do świata, nie wydaje się, by akceptował podstawowe założenia hinduistycznej adwajtawedanty o nieistnieniu indywidualnej duszy i postrzegalnej rzeczywistości. Zatrzymuje się przy granicy, której nie przekracza (s. 80).
Podobnie rzecz się ma z kwestią samozbawienia. Po wyjaśnieniu, że w myśli wschodniej wyzwolenie nie jest sprawą łaski, nasz autor zauważa: „De Mello nie sugeruje wprost ‘samozbawienia’, ale opiera się na takiej tradycji, która je w oczywisty sposób zakłada” (s. 80). W tym wypadku również „przesłanka mniejsza”, choć nie zasugerowana wprost, została przedstawiona wcześniej (przed „większą”).
Czy de Mello rzeczywiście opiera się na tradycji wschodniej? W tego rodzaju twierdzeniach każde słowo jest niesłychanie ważne. Czym innym bowiem jest opieranie się na jakiejś tradycji, a czym innym otwarcie na nią. Jestem przekonany, że mimo swego uznania dla wartości Wschodu de Mello opierał się wyłącznie na tradycji chrześcijańskiej – był chrześcijaninem Wschodu. Bowiem otwartym można być na wiele wartości, natomiast kwestia ostatecznego oparcia się na którejś zawsze sprowadza się do „alboalbo”.
To prawda, że niewiele jest miejsc, w których de Mello koncentruje się wprost na działaniu łaski. Łaska jest w gestii Boga, człowiek natomiast winien uczynić jak najwięcej, żeby się otworzyć na Jego działanie. Chrześcijanin Wschodu bardziej skoncentrował się na działaniu „natury”, na działaniu człowieka, który szuka Boga, nie zaś na działaniu Boga poszukującego człowieka. Skoro „łaska buduje na naturze”, to trzeba się na działanie tej łaski otworzyć (2). Chociaż wszystko jest darem, to jednak nie można nań czekać z założonymi rękami (3).
Według Piotra Kłodkowskiego de Mello „przesiąknięty jest tolerancyjnym nauczaniem tych hinduskich guru, którzy odrzucali zewnętrzne formy religijności, koncentrując się na „Jedynej Rzeczywistości” (s. 7677). Czy hinduski jezuita również odrzuca wszelkie zewnętrzne formy religijności? Nic bardziej mylącego! Domaga się jednak stanowczo, żeby nie były one li tylko pustymi formami. Wszystkie zewnętrzne wyrazy religijności powinny być przeżywane świadomie, by mogły być nośnikami głębokiej treści, którą wyrażają. Przyznać jednak trzeba, że ideę „Jedynej Rzeczywistości” kochają zarówno hinduscy panteiści, jak i (na swój sposób) chrześcijańscy apologeci: pierwsi z nich szukają w niej swego ostatecznego spełnienia, natomiast ci drudzy znajdują w niej wdzięczny „obiekt” do krytyki. Sam de Mello tym terminem raczej się nie posługuje, w przeciwieństwie do B. Griffithsa, na którego Kłodkowski dość często się powołuje i od którego prawdopodobnie przejął to pojęcie, by następnie posłużyć się nim jako strukturą interpretacyjną dla wypowiedzi chrześcijanina Wschodu.
Czytając pisma hinduskiego jezuity łatwo się przekonać, że potrafi on w niemal każdym z wyznań religijnych znaleźć wiele ewangelicznych wartości. Taka „umiejętność” jest darem Ducha Świętego dla Kościoła prowadzącego dialog z innymi kulturami duchowymi i nie ma nic wspólnego z „tanim” (synkretycznym) ekumenizmem, o który tak łatwo posądza się chrześcijanina Wschodu. Z pewnością nie zależy mu na unifikacji różnic pomiędzy różnymi tradycjami na poziomie doświadczenia mistycznego, chociaż ma ono dla niego ogromne znaczenie. Ciągle przecież odwołuje się do autorytetu mistyków. Trzeba jednak zauważyć, że natura doświadczenia mistycznego nie jest bezpośrednim przedmiotem jego zainteresowań. On tylko wskazuje na istnienie „sfery mistycznej” w naszej jaźni i nawołuje wszystkich, by starali się do niej dotrzeć (4). Na tym przecież polega „przebudzenie”.
Przy tej okazji warto się zastanowić, czy doświadczenie mistyczne rozstrzyga wszelkie spory doktrynalne? Przecież zarówno chrześcijanie, jak i hinduiści wierzą, że „przebudzą się” ku temu, w co już uprzednio wierzyli. De Mello przedstawia to obrazowo w Śpiewie ptaka (s. 125126): lalka z soli rozpuszcza się w oceanie bytu (model wschodni), a kochanek spotyka się z umiłowaną osobą (model chrześcijański). Jednakże poza, a może lepiej powiedzieć, że ponad doświadczeniem mistycznym stoi jeszcze wizja uszczęśliwiająca, doświadczenie „ostateczne”, które przesądzi o wszystkim. Wtedy jedni, albo drudzy się „nawrócą”, bo zobaczą w taki sposób, jakiego nie gwarantuje im żadne doświadczenie w tym życiu. Będzie to doświadczenie niczym nie uwarunkowane, „czyste”, ostateczne, prawdziwe. Piotr Kłodkowski przypomina przekonanie mistrzów zen: „Kto wie, nie mówi. Kto mówi, nie wie” (s. 81). De Mello zna tę zasadę i być może dlatego nie wypowiada się na temat natury doświadczenia mistycznego. Z pasją natomiast mówi o konieczności przygotowania się na jego przyjęcie (ponieważ z tego miejsca zapewne bliżej jest do pełni prawdy, niż z poziomu uwikłanej w ziemskie sprawy świadomości), bowiem jego celem jest – jak słusznie zauważa Piotr Kłodkowski – prowadzenie innych do „oświecenia” (s. 80).
Przypomnę, że w moim przekonaniu chrześcijańscy apologeci krzywdzą chrześcijanina Wschodu, posługując się prostą i sprawdzoną metodą: do „przesłanki większej”, którą jest światopogląd wschodni, dobiera się odpowiednią „przesłankę mniejszą” w postaci apofatycznych wypowiedzi de Mello, z czego wypływa prosty „wniosek”, że chrześcijanin Wschodu – dla wielu „chrześcijański guru” – jest bardziej guru (przyjmującym za słuszne metafizyczne twierdzenia hinduizmu), niż chrześcijaninem. Tymczasem na podstawie tych samych jego wypowiedzi, gdyby je przedstawić na tle apofatycznej tradycji chrześcijańskiej, nie tylko można, ale i trzeba by było uznać go za chrześcijańskiego pisarza duchowego. Sam zresztą de Mello chciał być oceniany w ten sposób, często bowiem przywoływał niejako na świadka św. Tomasza z Akwinu, księcia teologów i kanonizowanego świętego (5).
Zdobyta wiedza religioznawcza pozwala spojrzeć na spuściznę Anthony’ego de Mello w świetle fundamentalnych idei hinduizmu czy buddyzmu. Jeżeli jednak do tej oceny dołączy się mocny element apologetyczny, to z chrześcijańskiego punktu widzenia spuścizna ta nie wypadnie zbyt korzystnie. Tymczasem wielu chrześcijan, nie znających mistycznych tradycji Wschodu, rozczytuje się w pismach hinduskiego jezuity i z entuzjazmem reaguje na jego sugestie. Być może ta właśnie religioznawcza ignorancja jest pośrednią przyczyną takiego przyjęcia. Nie znając innych możliwych odniesień owi czytelnicy podchodzą do tekstów hinduskiego jezuity w duchu chrześcijańskim (a nie hinduistycznym czy buddyjskim) i odnajdują w jego książkach prawdę, na którą spontanicznie reagują. W ich oczach de Mello jest chrześcijaninem, który, owszem, odwołuje się do duchowych wartości Wschodu, ale tylko w takiej mierze, w jakiej przystają one do Ewangelii. Ludzie ci kierują się, w ocenie spuścizny duchowej de Mello, nie tyle znajomością innych religii, ile „zmysłem wiary” (sensus fidei). To prawda, że chrześcijaństwo i hinduizm to dwie różne tradycje, warto jednak zauważyć pewną identyczność myślenia wśród ich reprezentantów. Na potwierdzenie tego można się odwołać do sugestii Piotra Kłodkowskiego. Przytacza on fragment Bhagawadgity:
“Ci zaś, którzy jako wyznawcy innych bóstw im w głębokiej wierze składają ofiary, w rzeczywistości mnie je składają, o synu Kunti, choć nieświadomie” (s. 77).
Oto, podane w kilku słowach, przesłanie hinduistycznej teologii religii. Chrześcijańskie podejście niczym się od niego nie różni. Czy jednak Objawienie chrześcijańskie nie harmonizuje z tym, co przekazują święte księgi hinduizmu? Czyż słów św. Pawła nie słuchamy z podobnym nastawieniem, jak Hindusi objawienia Kriszny?
“Mężowie ateńscy (…) widzę, że jesteście pod każdym względem bardzo religijni. Przechodząc bowiem i oglądając wasze świętości jedna po drugiej, znalazłem też ołtarz z napisem: „Nieznanemu Bogu”. Ja wam głoszę to, co czcicie, nie znając” (Dz 17, 22–23).
Stwierdzenie, że hinduiści i chrześcijanie – w tej jednej kwestii – myślą w podobny sposób, z całą pewnością nie prowadzi do utożsamienia obu religii. Bowiem ten sam tok rozumowania hinduistów prowadzi do Kriszny, albo jeszcze dalej – do bezosobowego Brahmana, chrześcijan zaś do Boga Abrahama, Izaaka i Jakuba, do Boga, który wielokrotnie i na różna sposoby przemawiał przez proroków, by ostatecznie przemówić przez Syna (por. Hbr 1, 1). Ta różnica jest tak fundamentalna, że chrześcijanin nie może jej zlekceważyć. Ale też nie może mieć za złe hinduskim braciom, że sprowadzają wszystkie fenomeny religijne do „Jedynej Rzeczywistości”.
W tym duchu należałoby też podchodzić do spuścizny duchowej Anthony’ego de Mello. Hindus być może odnajdzie w niej wątki religijne z własnego kręgu kulturowego, chrześcijanin natomiast zauważy w nich wiele głębokich odniesień do Ewangelii. Każdy z nich będzie patrzył w „ten sam sposób”, interpretując jednocześnie przesłanie chrześcijanina Wschodu w świetle własnych zasad doktrynalnych. W każdym wypadku będzie ono dobrze, choć inaczej odczytane.
Podobnie też spojrzeć można na świętość i problem kontaktu z Bogiem. Przekonanie o tym, że wszyscy są do tego powołani, czerpią współcześni ludzie nie tylko ze „starej tradycji hinduizmu” i sugestii de Mello, co zauważa Piotr Kłodkowski (s. 76), lecz przede wszystkim z nauczania Kościoła, przypomnianego (a może po prostu bardziej zaakcentowanego) na ostatnim Soborze. Czy nie jest dobrze, że myślimy podobnie? To, co hinduistyczne, niekoniecznie musi być z natury niechrześcijańskie. Podobnie rzecz się ma z zewnętrznymi formami kultu religijnego. Czy de Mello rzeczywiście uważa, jak twierdzi Piotr Kłodkowski, że „wszelki formalizm religijny, wszelka dosłowność rozumienia świętych przekazów zatrzymuje człowieka w pół drogi” (s. 81)? Czytając pisma hinduskiego jezuity można raczej dojść do przeciwnego wniosku. To nie dosłowność – gdyż pewne rzeczy tylko tak można rozumieć – lecz „pokładanie nadziei” w tejże dosłowności, w formalizmie, „kult bez świadomości” (6) powstrzymuje człowieka w dążeniu do Boga. Czy różni hinduscy guru – i de Mello wraz z nimi – źle robią, kwestionując nieświadomą, bądź fundamentalistyczną religijność, skoro czynił to sam Nauczyciel? (7) Czyż nie należy się cieszyć, że i w tym temacie nasze wnioski są zbieżne?
Weźmy pod uwagę jeszcze jedną istotną kwestię, której Piotr Kłodkowski dotyka w swoim artykule. Chodzi o problem przezwyciężenia „ja” (s. 80). Wschód podchodzi do tej kwestii inaczej niż chrześcijaństwo. Chrześcijaństwo zakłada przemianę moralną, hinduizm czy buddyzm – metafizyczną. Którą koncepcję podziela chrześcijanin Wschodu? Wydaje się, że nie wyklucza ani jednej, ani drugiej. Jego postępowanie jest w pełni uzasadnione, gdyż tak chrześcijanin, jak i buddysta dążą do tego samego celu. Gdy buddysta uczyni wszystko, żeby przekroczyć metafizyczne granice swej jaźni, dokonuje się w nim przemiana moralna – wyzbywa się egoizmu. Jednocześnie chrześcijanin – gdy z całego serca kocha Boga – może odnieść wrażenie, jakby w jego życiu wystąpiła nowa metafizyczna jakość (doświadczenie utraty świadomości własnego „ja”, opisane w Obłoku niewiedzy). Tak więc człowiek nastawiony na przemianę moralną będzie się starał czynić to, czego oczekuje od niego Bóg. Natomiast ten, kto widzi kwestię przemiany w kategoriach bardziej metafizycznych, będzie się starał o to, by Bogu pozwolić czynić wszystko w sobie. Tego rodzaju podejście do życia duchowego cechowało Mistrza Eckharta, którego H. U. von Balthasar nazwał „chrześcijańskim buddystą” (8). Totalne ubóstwo, do którego zachęcał Mistrz Eckhart, może być porównane do buddyjskiej pustki. Ktoś, kto by osiągnął wskazany przez niego stopień ubóstwa, przekroczyłby jednocześnie granice swej jaźni, a wtedy jego czyny byłyby już (poniekąd) czynami samego Boga. Zatem obydwie drogi przemiany – metafizyczna i moralna – nie są przeciwstawne, lecz komplementarne.
Judeochrześcijańskie Objawienie i rozwinięta w jego kontekście filozofia realistyczna uczą nas, że granic metafizycznych przekroczyć się nie da. Jednocześnie chrześcijańscy mistrzowie życia duchowego nawołują do takiego skupienia się na Bogu, by w rezultacie zatracić świadomość własnego istnienia. Istnieć wprawdzie nie przestaniemy, lecz głębokie doświadczenie Boga unicestwi wszelką myśl na temat naszego „ja”. Wyżej wspomniałem, że do takiego doświadczenia stara się doprowadzić swojego ucznia Autor Obłoku niewiedzy. Taki też jest „uboczny skutek” każdego autentycznego doświadczenia mistycznego, a ostatecznie – jak wierzymy – wizji uszczęśliwiającej. De Mello nie narzuca żadnych ostatecznych rozwiązań. Przez cały czas odwołuje się jedynie do tej sfery doświadczenia, w której pomiędzy Wschodem i Zachodem nie ma zasadniczej różnicy. Każdy chrześcijanin winien – jeśli nadarza się taka okazja – skorzystać z pomocy guru, którym może być również inna tradycja religijna. Lecz każdy winien także pamiętać, że ostatecznym źródłem prawdy jest Bóg, przemawiający zarówno w głębi ludzkiego serca, jak i głosem Kościoła.
Ks. Jan Słomka (9) zauważa, że Przebudzenie czytało wyjątkowo dużo ludzi. Sam jednak podchodzi do lektury tej książki z daleko posuniętą powściągliwością. Jego wątpliwości dotyczą tego, czy przesłanie tej książki jest chrześcijańskie? (s. 154). Nieco dalej zapytuje wprost, „z jakiej perspektywy de Mello spogląda na człowieka? Czy jest to perspektywa chrześcijańska?” (s. 155). Takie powtarzanie kluczowego pytania skłania do postawienia tezy, że autor postrzega spuściznę de Mello w bardziej wschodniej, niż chrześcijańskiej perspektywie. W ten sposób ponownie pojawia się kwestia „przesłanki większej”.
Jak się okazuje, takie przypuszczenie nie jest od rzeczy, ks. Słomka uważa bowiem, iż nie wystarczy, że de Mello był jezuitą (a więc katolikiem). Fakt ten nie stanowi, jego zdaniem, wystarczającej gwarancji, że spuścizna chrześcijanina Wschodu jest zgodna z chrześcijańską ortodoksją. Ks. Słomka czuje się zobowiązany przypomnieć, że
“ludzie mocno zakorzenieni w Kościele, zakonnicy i to waśnie uznane autorytety zaczynały, w pewnym momencie swego życia, głosić idee mocno sprzeczne z chrześcijaństwem. A zatem nie wystarczy nam wiedzieć, kim był autor, by zwolnić się od pytania o pochodzenie głoszonych idei” (s. 155156).
Na tym zastrzeżeniu autor nie kończy. Zauważa, że Przebudzenie zostało wydane przez wydawnictwo „Rebis”, które jest związane ze znakiem „Wodnika”, a poprzez ten znak z ruchem New Age. Jeżeli zaś chodzi o ten ruch, to koniecznie należy wymienić nazwisko Marylin Ferguson i jej Sprzysiężenie Wodnika. „To wszystko – kontynuuje ks. Słomka – zdaje się więc sugerować, że redaktorzy serii uznali myśli Anthony’ego de Mello za należące do nowej myśli, a może i do sprzysiężenia Wodnika” (s. 156157). Jak się wydaje, poprzez to delikatne przypomnienie ks. Słomka konsekwentnie buduje „przesłankę większą”, podkreślającą związek hinduskiego jezuity z myślą New Age. Ostatecznie dla autora nie tyle ważne jest to, że de Mello był chrześcijańskim kapłanem i zakonnikiem, ile to, że był on Hindusem, człowiekiem wyrosłym w tradycji innej niż europejska, myślał więc – jego zdaniem – innymi kategoriami. „To stwierdzenie jest ważne – dodaje pospiesznie autor. – Albowiem, choć są to sprawy bardzo ściśle ze sobą powiązane, to jednak czym innym jest przesłanie ewangeliczne, a czym innym kultura, w której ono dojrzewa i w którą wrasta” (s. 157).
Nie można jednak tworzyć takiej antynomii, bo jeśli podkreśli się, że jedno jest czymś innym od drugiego, to może znaczyć, że Ewangelia nie jest w stanie związać się z żadną kulturą. Jeżeli zaś mogła przeniknąć kulturę greckorzymską, to przecież może związać się również z każdą inną, przyjmując z niej to, co zgodne z nauką Chrystusa, a odrzucając to, co się jej sprzeciwia. Wnikliwa lektura pism chrześcijanina Wschodu pozwala zauważyć, że nie patrzy on na Ewangelię po hindusku, lecz ocenia hinduizm i inne religie Wschodu z punktu widzenia Ewangelii. Jedyne, co go różni od chrześcijan z Europy czy Ameryki, to używanie pojęć wypracowanych w łonie religijnej kultury Wschodu. W toku dalszych rozważań – poniekąd wbrew własnym sugestiom – omawiany autor zgadza się z takim podejściem: „Ponieważ wyrośliśmy w tradycji europejskiej i w tejże tradycji zostało nam ogłoszone orędzie chrześcijańskie – mogą w naszych uszach obco pobrzmiewać treści tego samego orędzia, dlatego tylko, że są przekazywane innym językiem” (s. 158).
W tym miejscu trzeba się z autorem jak najbardziej zgodzić: chodzi bowiem o to samo ewangeliczne orędzie, tylko przekazywane innym językiem. I to jest właśnie klucz do zrozumienia przesłania de Mello. Jedyny zarzut, jaki można mu postawić, to ten, że używa on „innego języka”. Niektórzy szybko uczą się tego „języka” – według nich Przebudzenie koresponduje z Ewangelią. Inni zaś tego „języka” nie rozumieją, czy jednak ten fakt przekreśla wartość spuścizny de Mello? Dlatego autor przypomina: „O tym trzeba pamiętać, a gdy ta czy inna myśl z Przebudzenia brzmi obco, pytać czy jest nam obca dlatego, że jest to idea niechrześcijańska, czy jedynie dlatego, że jest to myśl nieeuropejska z ducha” (s. 158). Zatem jakaś idea może być nieeuropejska, a jednocześnie chrześcijańska. Warto pójść dalej tym tokiem rozumowania: niektóre idee wyrosłe na gruncie buddyjskim czy hinduistycznym nie muszą być sprzeczne z chrześcijaństwem. Trzeba zatem dobrze rozeznać, co nas oburza w myśleniu de Mello. Czy to, że ma ono charakter niechrześcijański, czy tylko to, że jest ono „inne” od naszego sposobu pojmowania chrześcijaństwa.
O czym więc – zdaniem autora – traktuje Przebudzenie? Według ks. Słomki
“początek drogi do lepszego życia de Mello widzi w uporządkowaniu stosunków człowieka ze sobą samym i takim właśnie porządkowaniem chce się zająć. Być może więc, postawiony nieco wyżej problem: czy treści Przebudzenia są chrześcijańskie, czy nie, byłby do ominięcia?”(s. 159).
Trudno uważać takie podejście, taką intencją za niestosowną. Dokładnie taki sam punkt wyjścia w prezentacji życia duchowego można znaleźć w Naśladowaniu Chrystusa Tomasza a Kempisa. Pierwsza część tego traktatu ascetycznego, Zachęty pomocne do życia duchowego, dotyczy właśnie porządkowania samego siebie. Gdy ten warunek zostanie spełniony, wtedy można będzie autentycznie otworzyć się na Boga. I o tym traktują następne części Naśladowania. De Mello pozostaje na tym pierwszym etapie, dając do zrozumienia, że jeśli ktoś chce szukać konkretnych dróg rozwoju duchowego, powinien sięgnąć choćby po Naśladowanie czy po jakąś inną pozycją. Przebudzenie można usytuować na poziomie Zachęt pomocnych do życia duchowego. Jest więc „niepełne”, ale czy przez to mniej chrześcijańskie? Tak więc postawiony problem czy treści Przebudzenia są chrześcijańskie, rzeczywiście byłby do ominięcia, ponieważ są one… chrześcijańskie.
Autor zastanawia się dalej,
“czy tytułowe przebudzenie to tylko inne określenie tego, co w chrześcijaństwie nazywa się nawróceniem, (rozumianym nie jako przyjęcie wiary przez niewierzącego, ale jako metanoia, głęboki żal za grzechy, zmiana sposobu życia), czy też chodzi tu o coś innego? Jest sporo znaków, że można by jedno z drugim utożsamić. W obu sytuacjach chodzi o radykalny zwrot w życiu, o przejrzenie na oczy, o odwrócenie się od zła. Jednakże, mimo tych wszystkich podobieństw, przebudzenie nie jest nawróceniem. Inaczej: prawdziwe nawrócenie jest siłą rzeczy także przebudzeniem takim, jak je opisuje de Mello, ale jest jeszcze czymś o wiele większym, jest nawiązaniem nowej relacji z Bogiem, jest przyjęciem Jego przebaczenia. Przebudzenie zaś to tylko przemiana w samym człowieku, w jego świadomości” (s. 159160).
De Mello na pewno nie powiedział wszystkiego, pragnął natomiast otworzyć człowieka na nowe możliwości, również te, o których mówi ks. Jan Słomka. „Przebudzenie” (jako zjawisko duchowe) jest bardziej fundamentalne od „nawrócenia”, bardziej uniwersalne, osadzone rzeczywiście bardziej na poziomie świadomości niż moralności (czy duchowości w sensie „teologii życia wewnętrznego”), jest jednak płaszczyzną, punktem wyjścia dla autentycznego nawrócenia. Chrześcijanin Wschodu świadomie pozostaje na pozycjach „przebudzenia”, ale nie ma nic przeciwko „nawróceniu” rozumianemu po chrześcijańsku. Przebudzić musi się każdy, jeśli chce być autentycznym człowiekiem, nawrócić – gdy pragnie zostać chrześcijaninem. De Mello zwraca się do wszystkich, nie tylko do chrześcijan. Jeśli chce być rozumiany przez wszystkich, może mówić tylko o przebudzeniu. Mówienie o nawróceniu nie dla wszystkich będzie zrozumiałe. Mówił o nim w Kontakcie z Bogiem, ale tam zwracał się wyłącznie do chrześcijan (jezuickich kleryków). Owszem Przebudzenie to też rekolekcje dla chrześcijan, ale w tym wypadku de Mello „wycofał się” niejako na „pozycje” bardziej uniwersalne, możliwe do przyjęcia przez wszystkich ludzi. To jednak, co stanowi wartość ogólnoludzką, nigdy nie jest sprzeczne z chrześcijaństwem.
Nie można mówić, jak to czyni ks. Słomka, że przebudzenie jest przemianą w samym tylko człowieku, w jego świadomości, bowiem przebudzenie – jeśli dobrze zrozumiemy chrześcijanina Wschodu – jest otwarciem świadomości na rzeczywistość w ogóle, a w konsekwencji na tę Rzeczywistość, którą jest Bóg. Nie można bowiem być przebudzonym, nie widząc związku pomiędzy istnieniem świata, a Bogiem. W ten sposób przebudzenie czyni nas ludźmi religijnymi, co łatwo można z książek de Mello wyczytać. Nie do utrzymania jest zatem twierdzenie, że przebudzenie – w przeciwieństwie do nawrócenia – jest przemianą w samym człowieku, w jego świadomości. Nawrócenie również jest przemianą dokonującą się w samym człowieku (i jego świadomości): na pewno nie w Bogu!
Według ks. Słomki „… książka być może jest po prostu tekstem mądrościowym, wypowiedzeniem kilku prawd istotnych i głębokich, które są ważne dla każdego, niezależnie od tego, jaką religię wyznaje. Czy więc nie wystarczy stwierdzić, że są to intuicje przedchrześcijańskie?” (s. 160). Ks. Słomka nie poprzestaje jednak na tak optymistycznym – z mojego punktu widzenia – rozstrzygnięciu. Konsekwentnie stara się w Przebudzeniu dostrzec więcej niż to, co by mogli zaakceptować chrześcijanie. Według niego jest w tej książce kilka miejsc, których zgodność z tradycją Kościoła można poddać pod wątpliwość. Najważniejszą jest misterium grzechu pierworodnego:
“W przedostatnim opowiadanku, Kraina Miłości, de Mello przedstawia, bardzo sugestywnie, jak całe zło zachowań dzieci bierze swój początek z otoczenia, które usiłuje je urobić na swoją modłę. Dzieci zostawione w wolności wyzwalają się od pancerza, rozkwitają i stają się dobre. Opis ten zdaje się sugerować, że nie ma grzechu pierworodnego tkwiącego w człowieku od urodzenia, skoro całe zło przychodzi z zewnątrz (trudność tę zresztą sam autor zauważa, ale nie próbuje jej rozwiązywać). (…) Tradycja Kościoła wyraźnie stwierdza bowiem, że grzech pierworodny wyraża się również i w tym, iż pewna skłonność do zła istnieje w człowieku od samego początku jego życia, niezależnie od wpływów otoczenia” (s. 161–162).
Ks. Słomka twierdzi, że opis ten zdaje się sugerować, że nie ma grzechu pierworodnego. Jednak w kontekście całego Przebudzenia trudno się zgodzić z takim przekonaniem. Wydaje się bowiem, że cała aktywność de Mello koncentruje się na rozpoznawaniu, tropieniu i identyfikowaniu „skutków” grzechu pierworodnego, przejawiających się przede wszystkim w rozmaitych uwarunkowaniach. Wydaje się, że to nie brak grzechu (pierworodnego) przedstawia de Mello w Przebudzeniu (a także pokrewnym mu Wezwaniu do miłości), lecz naszą wyjątkową „zdolność” do przyjmowania różnych ograniczeń, uwarunkowań („zdolność” patologiczną), co ma ścisły związek z jakimś „pierwotnym uwarunkowaniem”, które człowiek stara się przekroczyć.
Wyrażenia własnych przekonań na temat Przebudzenia podjął się także ks. Jan Sochoń (10), jednakże recenzja Przebudzenia – piszę te słowa po jej wnikliwej analizie – stała się dla niego, jak mi się wydaje, wyłącznie okazją do zaprezentowania własnych przekonań, mających raczej daleki związek ze wspomnianą książką hinduskiego jezuity. Autor przypomina, że wszyscy powinniśmy sobie wzajemnie pomagać w rozbudzeniu ducha miłości, przebaczenia i pojednania, co wcale nie jest łatwe. Tę wzajemną pomoc świadczymy sobie także poprzez „literaturę duchową”, która – jak zauważa autor – zapisuje pewne stany religijnego doświadczenia. I w tym miejscu – jego zdaniem – propozycje Anthony’ego de Mello warte są uwagi i krytycznego opisu (s. 147).
Krytyka dokonana przez ks. Sochonia odbiega nieco od tego ogólnego schematu, o którym już wspomniałem. Nie odwołuje się on w swej polemice do „przesłanki większej”, koncentruje się natomiast na tym, czego – jego zdaniem – brakuje w wizji hinduskiego jezuity. Niestety wysoce erudycyjna wypowiedź ks. Sochonia jest jednocześnie na tyle rozmyta, że nie sposób znaleźć w niej konkretnego „za” lub „przeciw” jakiejś tezie chrześcijanina Wschodu. Niemal całe dwie strony (148149) swego tekstu poświęca autor obronie racjonalnego poznania Boga, przekonując, że de Mello – kwestionując je – nie powinien się odwoływać do autorytetu św. Tomasza, gdyż, zdaniem krytycznego teologa, w rzeczywistości jest inaczej, niż by się to na pozór mogło wydawać. I tak według ks. Sochonia de Mello
“jest orędownikiem tezy o całkowitej niepoznawalności Boga. Jest to zresztą dla niego nawet powód do dumy, gdyż w ten sposób można powstrzymać olbrzymią ilość pytań, które ludzie stawiają sądząc, iż wiedza o Bogu jest możliwa. Należy zgodzić się z powyższym rozpoznaniem. Istnienie wobec tajemnicy, jaką jest Bóg, określa naszą życiową sytuację. I tylko, choć dopiero w filozoficznej perspektywie – myślenie analogiczne i droga negacji, owa docta ignorantia, jak powiadał Mikołaj z Kuzy, stają się naszą ubogą szansą zbliżenia się do tajemnicy Bożej obecności” (s. 149–150).
Jak widać, prezentowany autor najogólniej zgadza się z takim postawieniem sprawy. Wszak teologia apofatyczna jest uznaną drogą (via negativa) prowadzącą do Boga. I na tym kończy się zgoda autora z przekonaniami hinduskiego jezuity. Trudno jednak z całą pewnością określić, czego dotyczy jej brak. Nie sposób też – przynajmniej na podstawie analizy tekstu ks. Sochonia – rozpoznać perspektywy, która powinna, lecz nie interesuje chrześcijanina Wschodu. Zamiast podjąć to słuszne – zdaniem autora – wyzwanie, de Mello zapatrzył się raczej w szanse, jakie przynoszą nauki psychologiczne, terapeutyka i wschodnie „ćwiczenia medytacyjne”. Wciąż posługuje się hasłami typu: pozostaw iluzje, przyglądaj się rzeczom, stajesz się szczęśliwy przez kontakt z rzeczywistością. Żyj chwilą obecną. Wreszcie porzuć wszelkie uwarunkowania. Takie „plakatowe myśli” łatwo się narzucają ludzkiej wrażliwości, a gdy jeszcze zostają okraszone anegdotkami i złotymi sentencjami – natychmiast zyskują (w naszym przypadku) czytelniczy posłuch. Nic więc dziwnego, że tak wiele osób dziś zastanawia się, pytając o własne przebudzenie (s. 150).
Chrześcijaninowi Wschodu z całą pewnością można „zarzucić” to, że choć często powołuje się na św. Tomasza z Akwinu, to jednak nie poszedł za jego przykładem i nie napisał współczesnej sumy teologicznej, lecz skoncentrował się jedynie na wybranych kwestiach, których i tak niejednokrotnie nie wyjaśnił do końca. Moja, mam nadzieję łatwo rozpoznawalna ironia, nawiązuje do zachowania tych krytyków spuścizny hinduskiego jezuity, którzy w razie potrzeby nie wahają się wskazać na to, co de Mello pominął, albo nie przedstawił tak, jakby oni sobie tego życzyli. W wyniku takiego prostego zabiegu zawsze mogą mieć rację. Ks. Sochoń pisze na przykład tak:
“Nie odnajduję w „Przebudzeniu” precyzyjnej eklezjologii ani chrześcijańskiej antropologii. Słowo o nadziei i radości wierzących z faktu, że Bóg naprawdę działa w historii, że obiecał przyjmującym Jego orędzie osiągnięcie Królestwa (religijnie pojętego szczęścia), pojawia się w tej książce jedynie gdzieś między zdaniami. To jej zasadniczy brak. Zresztą, całe zagadnienie przedstawiłbym zupełnie inaczej” (s. 150).
Takie postawienie sprawy wzbudza nadzieję, że wśród krytyków chrześcijanina Wschodu znajdą się osoby chętne do wyjaśnienia tych zagadnień, „które wykraczają poza możliwości rekolekcyjnych propozycji de Mello” (s. 151).
Na otwartą krytykę Anthony’ego de Mello zdecydował się ks. Jan Górski (11). Okazją ku temu było sympozjum zorganizowane przez Papieską Akademię Teologiczną w Krakowie na temat mistyki chrześcijańskiej. Ks. Górski poświęcił chrześcijaninowi Wschodu krótki fragment swego referatu, który przytoczę niżej. Dla ułatwienia analizy pozwolę sobie na dodanie [w kwadratowym nawiasie] pewnych własnych uwag. Pozwoli to – jak sądzę – łatwiej uchwycić istotę „apologetycznej” interpretacji tekstów chrześcijanina Wschodu.
[„Przesłanka większa” – filozofia Wschodu:] Liczne systemy religijne Wschodu bazują na człowieku, jako punkcie wyjścia. Stąd uwaga skupiona na autosoteriologii. Silne akcentowanie technik medytacyjnych i negatywny obraz świata, który jest zły. [„Przesłanka mniejsza” – książki Anthony’ego de Mello:] Ważną rolę w rozprzestrzenianiu się tej ideologii pełni łatwo dostępna literatura pretendująca do roli pomostu między chrześcijaństwem a ruchami wschodnimi. Przykładem takiej literatury są pozycje A. de Mello. Zdania jakie czytamy w jego książce „Przebudzenie” są nie do przyjęcia.
[„Wniosek” – wiadomo jaki!:] Dotyczy to zwłaszcza samego pojęcia „przebudzenie”: „przebudzenie to duchowość” (8n), stawiania na równi Jezusa Chrystusa i Buddy (19n), zakwestionowanie pytania o Boga i Jezusa Chrystusa, które Jan Paweł II uznaje za najważniejsze, dla de Mello nie mają żadnego znaczenia (48n) a poza tym można tam spotkać daleko idącą dewiację: w usta guru wkłada niecenzuralne słowa (152), co w dostateczny sposób demaskuje tę „mistykę” (s. 68).
Ks. Górski uważa, że twierdzenia zawarte w Przebudzeniu są nie do przyjęcia. To prawdziwe wyzwanie, domagające się przebadania całego tekstu. Dotyczy to zwłaszcza definicji „przebudzenia”. Tak naprawdę to pojęcie nigdy nie było przez hinduskiego jezuitę do końca zdefiniowane. Niemal na każdej stronie Przebudzenia ukazywane są coraz to nowe aspekty ukrywającej się pod nim rzeczywistości. W takiej sytuacji, żeby podjąć rzeczową polemikę, nie wystarczy przytoczyć tylko jedno określenie.
Ks. Górski sugeruje, że de Mello ignoruje pytania o Boga i Jezusa Chrystusa. Tymczasem nie chodzi tu o zakwestionowanie tego rodzaju pytań, lecz o wskazanie, które z nich jest „najważniejsze”, najbardziej pierwotne, najbardziej fundamentalne. Trudno zaprzeczyć, że najbardziej fundamentalnym pytaniem jest rzeczywiście pytanie: „Kim jestem?” Dotyczy ono jednakowo wszystkich ludzi. Każdy bowiem człowiek zanim (ewentualnie) zapyta o Jezusa, musi najpierw postawić pytanie: „Kim jestem?” De Mello dodaje na następnej stronie: „Mówisz, że wiesz, kim jest Jezus Chrystus, a nie wiesz, kim ty jesteś! Skąd wiesz, że zrozumiałeś Jezusa Chrystusa? Kim jest ta osoba, która twierdzi, że wszystko to pojęła? Spróbujmy wpierw na to pytanie odpowiedzieć. Czyż taka odpowiedź nie jest fundamentem wszystkiego? (49)”
Wydaje się że nie istnieje „obiektywna” odpowiedź na pytanie: „Kim jest Jezus Chrystus?” To pytanie bowiem, stawiane na płaszczyźnie teologii, ma zawsze taką samą formę: „Kim jest dla mnie Jezus Chrystus?” Jezus pytał Apostołów „za kogo ludzie uważają Syna Człowieczego”, by następnie dodać: „A wy za kogo Mnie uważacie?” Żeby więc odpowiedzieć na pytanie o Jezusa, trzeba najpierw określić samego siebie. Każdy człowiek spotyka się z przynajmniej dwoma propozycjami odpowiedzi na to ważne pytanie. Zgodnie z nimi jestem istotą doskonałą i boską, choć nieświadomą swej godności, „nieprzebudzoną” (religie Wschodu, New Age), albo jestem istotą stworzoną, niedoskonałą, słabą, potrzebującą zbawienia (judaizm, chrześcijaństwo). Od odpowiedzi na pytanie: „Kim jestem?” uzależniona jest więc odpowiedź na pytanie o Jezusa. Albo będzie On dla mnie jednym z wielu mędrców, albo Jedynym Zbawicielem. Druga, chrześcijańska i z naszego punktu widzenia poprawna odpowiedź jest możliwa do przyjęcia po udzieleniu drugiej odpowiedzi na pytanie: „Kim jestem?” Podobnie rzecz wygląda, gdy chodzi o pytanie o Boga. W sposób najbardziej pierwotny to my sami jesteśmy sobie dani. Potem dopiero dany jest nam Bóg (z czym nie kłóci się fakt, że On istnieje odwiecznie, a my od niedawna), a raczej pytanie o Niego.
Nie ma znaczenia, że to przede wszystkim wielcy mistycy i mistrzowie Wschodu zapytuj: „Kim jesteś?” (12) Mistycy chrześcijańscy nieco „zaniedbali się” w stawianiu tego pytania i udzielaniu nań odpowiedzi w wyniku zbytniej koncentracji na pytaniu wtórnym, pochodnym: „Kim jest (dla mnie – tzn. dla chrześcijanina, człowieka wierzącego) Jezus Chrystus?” Jednak to pytanie (a raczej odpowiedź na nie) tkwi immanentnie we wszystkich soteriologicznych orzeczeniach chrześcijańskich. Gdyby Objawienie zostało udzielone wszystkim w jednakowym stopniu, to być może mistycy Wschodu nie wyartykułowaliby tak dalece samego pytania: „kim jestem?”, jak również odpowiedzi na nie. Być może również przeszliby ponad tym ważnym zagadnienie„ odpowiadając na pytanie o Jezusa, które implicite zakłada pytanie: „kim jestem?”
Ks. Górski przypomina jeszcze, że pytanie o Jezusa Jan Paweł II uznaje za najważniejsze. Trzeba się zgodzić, że jest ono rzeczywiście najważniejsze przy zachowaniu wyżej przedstawionej kolejności. Swoje „najważniejsze pytania” Anthony de Mello i Jan Paweł II stawiają na dwóch różnych płaszczyznach, dlatego nie ma między tymi pytaniami konfliktu. Pierwsze z tych pytań jest ważne dla każdego człowieka, drugie dla tego, który uważa się za niezbawionego. Należy dodać, że Konstytucja duszpasterska o Kościele w świecie współczesnym, która odwołuje się do najgłębszych pytań rodzaju ludzkiego, stawia człowieka na pierwszym miejscu. Podobnie czyni Jan Paweł II w encyklice Redemptor hominis. Encyklika ta, mówiąc o Zbawicielu człowieka, bazuje implicite na pytaniu: „Kim jest człowiek?” Jest on istotą potrzebującą zbawienia, a co za tym idzie Zbawiciela. Gdyby nie było tego fundamentalnego pytania o człowieka, nie byłoby również pytania o Jezusa (Zbawiciela).
Na dodatkową uwagę zasługuje zarzut owego wulgaryzmu, który rzekomo demaskuje całą „mistykę” de Mello. Przy tej okazji warto jeszcze raz przypomnieć, że do Mello nie pisze o mistyce, lecz podejmuje się skromniejszej roli, polegającej na zachęcaniu do otwarcia się na nią. Owszem, mówi on o sferze mistycznej w naszym życiu, ale jest tylko mędrcem wskazującym palcem na księżyc. Nie analizuje działania Bożego w człowieku, lecz mówi wyłącznie o tym, co człowiek powinien uczynić, żeby Bóg mógł działać. W tekstach de Mello nie ma analizy doświadczenia mistycznego. Wszystko, co chrześcijanin Wschodu mówi na temat mistyki, sprowadza się do aluzji, porównań, analogii. Mistyka można porównać do dziecka (rozumianego w sensie ewangelicznym) (13) i to jest właściwie wszystko, co de Mello mówi o mistyce. Nie można więc za bardzo krytykować go za tę „mistykę”.
Wracając zaś do Przebudzenia trzeba przypomnieć, że jego treść była jedynie wypowiedziana przez Chrześcijanina Wschodu (do wąskiej i dobrze mu znanej grupy osób), a następnie spisana z nagrania video już po jego śmierci. De Mello nie miał więc wglądu w ostateczną wersję Przebudzenia. W Minucie nonsensu (s. 64) można jednak znaleźć (bardziej) dopracowaną wersję wypowiedzi guru, do której odwołał się ks. Górski. Gdyby dotarł do tego tekstu, miałby okazję do złagodzenia swojego krytycznego tonu.
Bywa, że krytyka otwarta posługuje się sprawdzoną subtelną taktyką. Do przekonania o swej nieomylności dołącza jedynie sprawdzone, dyplomatyczne „tak, ale…”, przy czym „ale” jest pod względem zakresu znacznie większe od „tak”. Jest to zazwyczaj krytyka bardzo erudycyjna, zachwycona własną argumentacją. Modelowym przykładem takiego podejścia jest fragment artykułu Bartłomieja Dobroczyńskiego (14) na temat relacji pomiędzy psychologią a religią. Te relacje nie zawsze są poprawne. I tak w nurcie psychologii humanistycznej zdarza się, że psycholog czy terapeuta do swej wiedzy psychologicznej dołącza pewien system religijny, w wyniku czego trudno w jego postępowaniu oddzielić to, co jeszcze psychologiczne, od tego, co już religijne czy ideologiczne. Mówiąc krótko jest to sytuacja, w której psycholog podporządkowuje tezy psychologiczne religijnym. Ale to nie wszystko. Możliwe jest bowiem podejście odwrotne, kiedy myśliciele religijni psychologizują poglądy religijne, co daje niekiedy interesujące efekty, ale również może być źródłem spłyceń i uproszczeń. Doskonałym przykładem jest tu z kolei – tak ostatnio w Polsce czytany – Hinduski jezuita Anthony de Mello. Jego książki, których licznych zalet nie muszę tu przedstawiać, mają jednak pewną wadę, a mianowicie w wielu miejscach ocierają się o coś, co można by ad hoc określić jako psychoterapeutyczny komiks mistyczny. Religia jawi się – w tym ujęciu – jako swoisty instrument do zapewniania dobrego samopoczucia, szczęścia i zadowolenia z życia. De Mello nawołuje i wielokrotnie powtarza: obudź się, bądź uważny, zrelaksuj się, skoncentruj się, poćwicz oddychanie, bądź tolerancyjny, nie bądź fanatyczny – itd., itp., a wtedy – zgodnie z logiką komiksu mistycznego – Bóg na pewno do ciebie przyjdzie, nie powinieneś mieć żadnych wątpliwości. Jeśli cierpisz, jeśli się martwisz czy rozpaczasz, jeśli masz kłopoty, jeśli straciłeś poczucie sensu – to znaczy, że nie jesteś religijny lub twoja religijność jest niewłaściwa. Ktoś trochę złośliwy a do tego niezbyt dobrze obeznany z takim typem umysłowości, jaki posiadał de Mello, mógłby powiedzieć, iż Bóg wyłaniający się z jego książek i przypowieści jawi się jako istota skrojona na kształt owego bajkowego Dżina, który – jeśli działamy dokładnie tak, jak to zalecono w instrukcji obsługi – będzie służył nam z oddaniem i bez szemrania. Z kolei Jezus Chrystus, jakiego możemy spotkać na kartach Przebudzenia czy Śpiewu ptaka, w niczym niemal nie przypomina Postaci, którą znamy z opowieści ewangelicznych, natomiast kojarzy się raczej ze stereotypowymi wyobrażeniami, jakie mamy o mistrzach zenu lub też z nauczycielami religijnymi pokroju Alana Wattsa, Anagariki Govindy czy Jiddu Krishnamurtiego.
Ale nawet gdybyśmy się zgodzili, że religijne propozycje de Mello posiadają jakiś określony walor, nie zmienia to w niczym faktu, iż zupełnie zapominają te wątki i problemy, które dla większości religii (z judaizmem i chrześcijaństwem na czele) mają kluczowe i fundamentalne znaczenie. Trzeba bowiem powiedzieć, iż atmosfera prac słynnego jezuity jest taka, że sama myśl o doświadczeniu Hioba, rozterkach Abrahama mającego zabić swego ukochanego syna, rozpaczy Marii Magdaleny, której nie udało się znaleźć ciała Mistrza czy wreszcie jakiekolwiek napomknienie o fakcie Golgoty – wydają się (w tej optymistycznoterapeutycznej aurze) czymś zgoła niestosownym, wręcz nie na miejscu i nie w porę (s. 1819).
Warto wnikliwie podejść do tej krótkiej wypowiedzi. Przy jej uważnej lekturze pojawiają się znaki zapytania. Bo gdyby tak zestawić dwa zdania – jedno rozpoczynające wywód, a drugie podsumowujące go – to można zauważyć pewną sprzeczność. Z jednej bowiem strony B. Dobroczyński zauważa: „Jego książki, których licznych zalet nie muszę tu przedstawiać…”, a z drugiej: „Ale nawet gdybyśmy się zgodzili, że religijne propozycje de Mello posiadają jakiś określony walor…” Tak więc z jednej strony przekonanie, że książki de Mello posiadają liczne zalety i to tak łatwo zauważalne, że nie ma potrzeby ich „tu” przedstawiać, a z drugiej niepewność, czy posiadają one „jakiś określony walor”. Wobec tego co z tymi książkami i religijnymi propozycjami de Mello? Jeśli mają one liczne zalety, to w imię sprawiedliwości warto by było wskazać chociaż kilka z nich, a nie koncentrować się jedynie na „brakach”. Z drugiej zaś strony dlaczego ktoś z wielkimi oporami przyznaje, że posiadają one jakiś określony walor, skoro wcześniej twierdził, że mają liczne zalety?
Świetnie się również składa, że B. Dobroczyński nie jest ani trochę złośliwy, a do tego jest bardzo dobrze obeznany z takim typem umysłowości, jaki posiadał de Mello. Bo gdyby było na odwrót, to „mógłby powiedzieć, iż Bóg wyłaniający się z jego książek i przypowieści jawi się jako istota skrojona na kształt owego bajkowego Dżina, który – jeśli działamy dokładnie tak, jak to zalecono w instrukcji obsługi – będzie służył nam z oddaniem i bez szemrania”. Właśnie dzięki brakowi złośliwości z jednej strony i dobrej znajomości umysłowości de Mello B. Dobroczyński unika tego błędnego osądu i „nie mówi” tego, co mógłby powiedzieć ktoś mniej wtajemniczony.
Czy Bóg Anthony’ego de Mello jest rzeczywiście – jak pisze B. Dobroczyński – komiksowym Dżinem, postępującym zgodnie z instrukcją: jeśli zrobisz to, to On zrobi to? Otóż żeby Bóg mógł działać w życiu człowieka, to ze strony tegoż człowieka konieczna jest modlitwa, zaś modlitwa według chrześcijanina Wschodu sprowadza się do zasady: „Najpierw przywiąż swojego wielbłąda”. Znaczy to: „Najpierw zrób to, co do ciebie należy, a Bóg – jeśli będzie potrzeba – zrobi resztę”. De Mello z pewnością wyznaje zasadę, że Bóg pomaga tym, którzy sobie pomagają. Tak więc gdy człowiek będzie działał zgodnie ze swoją naturą, jeśli będzie się liczył z jej wymogami, to wszystko będzie się układało jak najlepiej (por. Rz 8, 28). Będzie to oczywiście skutek Bożej interwencji, bo Bóg pomaga tym, którzy sobie pomagają, którzy poznają siebie i robią to, do czego zostali stworzeni.
A Jezus? Czy rzeczywiście Jezus znany z pism Anthony’ego de Mello jest tylko nauczycielem w stylu Wattsa czy Govindy, pomiedzy którymi stawia Go B. Dobroczyński? Czy na pewno nie jest to ten sam Jezus, o którym mówi Ewangelia? Wiadomo, że Jezus jest Mesjaszem i Synem Boga żywego, jak to w odpowiednim momencie zauważył św. Piotr. Czy jednak Jezus z kart Ewangelii zawsze działał niejako „z ramienia” swojego boskiego synostwa? Przecież Jego wypowiedzi częściej odwoływały się do zdrowego rozsądku i w nim miały bezpośrednie źródło. Czy trzeba być aż Synem Bożym, żeby stwierdzić, iż podatek powinni płacić obcy, a nie swoi? Tak samo z przypowieści, które opowiadał, wynika, że był (jest!) On Nauczycielem, który jest mądry, co jednak nie wyklucza Jego Boskiego synostwa. Czy koniecznie trzeba za każdym razem przypominać o boskości Jezusa Chrystusa? De Mello nie tyle koncentrował się na tym, co Bóg robi dla człowieka, lecz na tym, co człowiek powinien uczynić, aby przygotować się na działanie Boga. Wydaje się, że nieustanne mówienie o tym Bożym działaniu w człowieku nie jest konieczne, gdyż mogłoby go nawet uśpić w przekonaniu, że Jezus („łaska”) zrobi za niego wszystko. Tymczasem „łaska buduje na naturze”, trzeba więc najpierw skoncentrować się na naturze, trzeba ją pouczyć, jak powinna się przygotować na działanie laski. W ten sposób Jezus jako Nauczyciel przygotowuje człowieka na spotkanie z sobą jako Synem Bożym. Rzeczywiście, w pismach Anthony’ego de Mello więcej miejsca zajmuje JezusNauczyciel niż JezusSyn Boży.
Z tego też powodu w pismach chrześcijanina Wschodu nie ma tak wiele miejsca poświęconego zadumie nad tajemnicą cierpienia i możliwością jego ewentualnego łączenia z ofiarą Jezusa. Owszem, cierpienie może mieć ogromną wartość. Czy jednak nawet sam Syn Boży nie chciał najpierw go uniknąć?
Anthony de Mello — chrześcijanin Wschodu (część 2)
Przypisy1)Piotr Kłodkowski, Mistrz świadomości, w: W drodze 9/1993, s. 7683.2)Por. Anthony de Mello, Minuta mądrości, wyd II, Kraków 1992, s. 16.3) Por. tamże, s. 159.4) Por. medytacja Jaźń w: Anthony de Mello, U źródeł. Rozważania rekolekcyjne, wyd. III, Kraków 1994, s. 216.5)Por. Anthony de Mello, Przebudzenie, wyd. IV, Poznań 1992, s. 136.6)Por. Minuta mądrości, dz. cyt., s. 229.7) „Nie każdy, który Mi mówi: ‘Panie, Panie’, wejdzie do królestwa niebieskiego…” (Mt 7, 21). „Bóg jest duchem; potrzeba więc, by czciciele Jego oddawali Mu cześć w Duchu i prawdzie” (J 4, 24).8)Wydaje mi się, że dobrze rozumiem intencję Balthasara, jednak Mistrza Eckharta nazwałbym raczej „buddyjskim chrześcijaninem”, ponieważ był on (nie bardziej chrześcijaninem niż buddystą – bo można być albo jednym, albo drugim, lecz wyłącznie) chrześcijaninem, chociaż często posługiwał się „buddyjskim” językiem.9)Ks. Jan Słomka, Ojcowie dzisiaj czytani, Łódź 1995. 10)Ks. Jan Sochoń, Która godzina?, w: Więź 3/1993, s. 146151.11)Ks. Jan Górski, Zasady inkulturacji w odniesieniu do mistyki chrześcijańskiej, w: Mistyka chrześcijańska. Materiały z sympozjum, Kraków 1995, s. 6569.12)Por. Przebudzenie, dz. cyt., s. 48.13)Por. tamże, s. 135.14)Bartłomiej Dobroczyński, Homo psychologicus versus homo religiosus, w: Znak 2 (465) 1994, s. 4 – 21
Powyższy artykuł pochodzi z książki “Co nam ofiarował chrześcijanin Wschodu? „Sprawozdanie” z lektury pism Anthony’ego de Mello”, która ukaże się nakładem Wydawnictwa KOS w Katowicach. Wydawnictwu i Autorowi dziękujemy za możliwość publikacji.