Krzyż i koło czyli moja teologia religii cz. 2
- 25 listopada, 2003
- przeczytasz w 42 minut
Krzyż i koło czyli moja teologia religii, cz. 1

Czy jednak w buddyjskim doświadczeniu może mieć udział ktoś, kto w punkcie wyjścia kwestionuje przesłanki, z których ono wyrasta? Jak mogę szukać zbawienia bez udziału Boga, skoro w taką ideę zbawienia nie wierzę? Wygląda więc na to, że moje mówienie o „samotności” buddysty zawsze będzie nieuprawnione. Mogę jednak poprosić o głos kogoś bardziej wiarygodnego. Wsłuchajmy się więc w świadectwo chrześcijanki, która jeszcze kilka lat temu była buddyjską mniszką (13).
Dwadzieścia pięć lat od momentu, w którym rozpoczyna swą opowieść, była nauczy-cielką, pragnącą studiować filozofię. Jej marzenie wkrótce się spełniło. Chodziła na wykłady na temat Platona, Sokratesa, Arystotelesa, mitologii greckiej, Homera, Dantego, Fostera, aż po sztukę nowoczesną – wszystko ją interesowało. Szczególnie jednak pociągały ją „spokój i prostota” (‘serenity and simplicity’) chińskiego taoizmu. Ciągle jednak doświadczała poczu-cia pustki. Pewnego razu próbowała przyłączyć się do jednej z chrześcijańskich wspólnot w miasteczku studenckim, lecz nie potrafiła przystosować się do niej. W drugim roku studiów z grupą przyjaciół odwiedziła buddyjską świątynię. Została głęboko poruszona harmonijnym skandowaniem, które tam słyszała. Płakała wzruszona w przekonaniu, że jest w swoim domu. Postanowiła wtedy wycofać się z aktywnego życia i zostać mniszką. W tamtym czasie była całkowicie pewna, że znalazła to, za czym tak tęskniła. Nowy sposób życia niekoniecznie wpłynął na zaspokojenie jej duchowych potrzeb. Przez pierwsze pięć lat pracowała fizycznie, potem – wykonując obowiązki administracyjne – mogła poświęcić więcej czasu na zgłębianie buddyjskiej klasyki. Punktem zwrotnym w jej życiu był listopad 1996. Chociaż niewinna, to jednak zamieszana była w skandal, który wstrząsnął całą buddyjską społecznością na Tajwanie. Doświadczyła wtedy największej burzy w swym życiu, doświadczając – jak mówi – całego zła ludzkiej natury. Została głęboko zra-niona hipokryzją i nieuczciwością, zakorzenioną w tejże społeczności: „A co smutne – dodaje – sama byłam tego częścią. Może nie byłam najbardziej winna, ale odegrałam w tej sprawie istotną rolę. W tamtych dniach doświadczyłam głębokiego niepokoju”.Ocena swego życia – niewinnej studentki, pragnącej buddyjskiego raju, postawionej w roli kryminalistki – doprowadziła ją do rozpaczy. Zastanawiała się nawet, czy starczy jej odwagi, aby dalej żyć. Będąc w głębokiej depresji otrzymała pomoc ze strony pewnego pastora, który wskazał jej słowa z Listu do Rzymian (7, 18–19). Św. Paweł pisał: „Jestem bowiem świadom, że we mnie, to jest w moim ciele, nie mieszka dobro; bo łatwo przychodzi mi chcieć tego, co dobre, ale wykonać – nie. Nie czynię bowiem dobra, którego chcę, ale czynię to zło, którego nie chcę”. „Słowa te – zauważa nasza bohaterka – bardzo do mnie pasowały. Zrozumiałam także to, co było napisane w Rz 7, 21–25: ‘A zatem stwierdzam w sobie to prawo, że gdy chcę czynić dobro, narzuca mi się zło. Albowiem wewnętrzny człowiek [we mnie] ma upodobanie zgodne z Prawem Bożym. W członkach zaś moich spostrzegam prawo inne, które toczy walkę z prawem mojego umysłu i podbija mnie w niewolę pod prawo grzechu mieszkającego w moich członkach. Nieszczęsny ja człowiek! Któż mnie wyzwoli z ciała, [co wiedzie ku] tej śmierci? Dzięki niech będą Bogu przez Jezusa Chrystusa, Pana naszego! Tak więc umysłem służę Prawu Bożemu, ciałem zaś – prawu grzechu’”.
Co więc ta osoba, która przez dwadzieścia trzy lata swego życia nauczała buddyzmu, ma teraz do powiedzenia? Oto jej przesłanie:
„Ludzkie istoty nie są w stanie polegać na samych sobie. Tymczasem zgodnie z buddyjskim nauczaniem właśnie tak czynić należy, podejmując wszelkie wysiłki, żeby stać się świętym. Rezultatem takiego podejścia jest tylko frustracja. (…) Nikt nie wie, kiedy nastąpi koniec naszych (duchowych) zmagań. Przyjmuje się powszechnie, że celem religii [niechrześcijańskich] jest dobro człowieka. Ale jest też faktem, że gdy się w nie głęboko wejdzie, końcem jest cierpienie. Niektórzy z moich buddyjskich przyjaciół dużo się na to skarżyli, a teraz sama doświadczyłam tej frustracji i zmęczenia. Ja również byłam całkowicie zagubiona”.
Ostrzegano ją, że za nawrócenie na tym etapie życia zapłaci wysoką cenę. Myślała o tym: „Miałam już wtedy ugruntowaną pozycję w buddyjskich kręgach, lecz czy to było tym, czego w życiu najbardziej chciałam? Czy to rzeczywiście bezpieczne pozostawać na tym samym miejscu? Gdybym pozostała wyłącznie ze względu na poczucie bezpieczeństwa, byłabym niczym struś chowający swą głowę w piasku”. „Poszukiwanie prawdy” było jedynym celem jej życia. Teraz już wierzyła, że „łaska i prawda pochodzą od Jezusa Chrystusa, naszego Zbawiciela”.
W sierpniu 1997 po raz pierwszy pojechała do USA i zamieszkała we wspólnocie w Nowym Jorku. Miała się tam zająć pracą administracyjną w formacyjnym ośrodku buddyjskim. Jako niegdysiejsza nauczycielka znów mogła robić to, co lubiła. Nic więc dziwnego, że ożyły jej nadzieje. Została jednak przeznaczona do pracy administracyjnej. Kilka rozmów z przełożonymi napełniło ją lękiem. Czuła się głupio. Miała dość cierpienia, nie była też w stanie sprostać nowym obciążeniom. Budząca się w niej nowa świadomość skłoniła ją do opuszczenia buddyjskiej wspólnoty. Głęboko rozczarowana buddystami była zmuszona do przemyślenia na nowo swego religijnego zaangażowania:
„Gdy byłam mniszką, pragnęłam życia prostego, pełnego wewnętrznego pokoju. Wierzyłam, że dążąc w tym kierunku, stanę się ostatecznie nieskazitelna. Ironia losu polega na tym, że po tylu latach pracy nad sobą stałam się (tylko) cyniczną i zamkniętą w sobie osobą, żyjącą w przekonaniu, że im więcej się robi, tym więcej błędów się popełnia. Zatem żadnych wysiłków – żadnych błędów. Poradzono mi (wtedy), żebym się wewnętrznie rozluźniła i po prostu śpiewała imiona Buddy”.
Nie na wiele się zdały takie praktyki, jak choćby nieustanne śpiewanie imion Buddy Amitabhy. Jej codzienne życie wciąż było pełne rozterek i frustracji, niepowodzenia i poczucia winy, których nie była w stanie przezwyciężyć. Nie była w stanie kontynuować tej praktyki. Pesymizm przeważył: „Czułam, że życie jest torturą: im dłużej żyjesz, tym więcej widzisz zła. Po prostu nie ma żadnej drogi wyjścia. Wydaje się, że tylko apostoł Paweł zrozumiał ten rodzaj ludzkiej biedy”. Na tym się, na szczęście, nie skończyło:
„Lecz Bóg jest dobry. W październiku 1997 roku odnowiłam kontakt z jedną z moich najlepszych przyjaciółek z kolegium. Ona zabrała mnie do kościoła. Pierwsze kazanie, które usłyszałam, dotyczyło grzechu. Pastor na własnym przykładzie ukazywał grzeszność ludzkiej natury. Jego uczciwość i samooskarżenie bardzo mnie ujęły. Było to coś zupełnie innego od autorytarnego sposobu nauczania, z jakim się spotkałam ze strony buddyjskich mistrzów. Potem studium biblijne przybliżyło mi prawdę o ‘usprawiedliwieniu przez wiarę’. Bardzo mnie to poruszyło i w moje przygnębione serce wlało światło i nadzieję. W dodatku czymś nowym i bardzo odkrywczym była praca Ducha Świętego we mnie”.
Wtedy w jej życiu rozpoczęła się walka związana z wyborem religii. Lękała się zdradzić buddyzm. W jednej z buddyjskich wspólnot powiedziała nawet: „To niemożliwe, bym się nawróciła. Poświęciłam dla buddyzmu moje ostatnie dwadzieścia trzy lata”. Zaś dwa lub trzy dni później, wciąż żyjąc tymi słowami, w czasie chrześcijańskiego nabożeństwa zdecydowała się na świadectwo. Powiedziała wobec wszystkich: „Biblia mówi: jeśli przyznam się do Jezusa publicznie, nasz Ojciec w niebie również przyzna się do mnie” [Mt 10, 33]. Zapewnia, że ogólnie pamiętała te wersety, nie miała jednak pojęcia, z której księgi Pisma one pochodzą. A co zadziwiające, zaraz po tym, jak je wypowiedziała, zdecydowała się przyjąć Jezusa Chrystusa jako swego Zbawiciela i nie mogła się doczekać chrztu. Tymczasem jej serce wypełnił nowy rodzaj bólu:
„Zanurzona w buddyzmie przez tak długi czas stałam się człowiekiem obojętnym i twardego serca. Zawsze bowiem starałam się utrzymywać dystans w wobec współwyznawców, żeby zachować swój autorytet i pozory wyjątkowości. Gdy zostałam chrześcijanką, odczuwałam smutek z powodu swej oziębłości. Byłam tak inna od serdecznych, kochających i radosnych braci i sióstr wokół mnie. W nocy cicho płakałam zmartwiona faktem, że nie potrafię ofiarować innym miłości. Wołałam do Boga: ‘Panie, ty wiesz, że nie jestem szczęśliwa. Ty mnie kochasz, bracia i siostry też mnie kochają, ja zaś nie potrafię odwzajemnić im miłości. Po prostu brak mi tej miłości, a nie chcę udawać’. W tym właśnie momencie otrzymałam wizję spływającej i pokrywającej wszystko wody. Obezwładniająca i niewypowiedziana radość natychmiast wypełniła moje serce. Zrozumiałam wtedy, że Bóg jest źródłem miłości, a mnie uczynił jej strumieniem. On pierwszy mnie ukochał, abym była w stanie kochać innych. Do tej pory w moim życiu nie było miłości, ponieważ przez ostatnie dwadzieścia trzy lata tłumiłam ją, w wyniku czego stałam się jak wypalona i spękana ziemia. Tylko dzięki Bożej miłości moja miłość może się przelewać”.
Chrześcijanka, przychodząc z buddyjskiego świata, przekazuje nam jeszcze takie oto słowa:
„Chrześcijanie wierzą, że Bóg jest Początkiem. On stworzył wszechświat z całym jego bogactwem. Buddyzm zaś naucza, że wszystko rodzi się w ludzkim umyśle. Różne rzeczy istnieją tylko dlatego, że je widzimy. Życie jest nieustannym kręgiem narodzin i śmierci (sansara), bez początku i bez końca. To są dwa całkowicie różne poglądy na życie. Przez dwadzieścia trzy lata na próżno trudziłam swój umysł. Gdyby Bóg mnie nie oświecił, byłabym wciąż uwięziona w ‘sidłach wszechświata’, jak to zostało zapisane w Księdze Hua-Yen”.
„To prawda, że cierpienia w życiu nie da się uniknąć. Budda wymagał od swych uczniów, by byli świadomi „nędzy, pustki, nietrwałości i egoizmu. Niektórzy z nich tak się tą nauką prze-jęli, że znienawidzili świat i popełnili samobójstwo”.
„Praktyka buddyjska nie jest w stanie uwolnić nas ani od życia, ani od śmierci. ‘Znienawi-dzenie świata’ jest konieczne, by uciec od cierpienia i osiągnąć szczęście. Takie podejście pogłębia tylko pesymistyczną wizję życia. Jezus Chrystus przeciwnie, wnosi w życie nadzie-ję, zgodnie ze słowami: ‘Jeżeli natomiast Chrystus w was mieszka, ciało wprawdzie podlega śmierci ze względu na [skutki] grzechu, duch jednak posiada życie na skutek usprawiedliwie-nia. A jeżeli mieszka w was Duch Tego, który Jezusa wskrzesił z martwych, to Ten, co wskrzesił Chrystusa Jezusa z martwych, przywróci do życia wasze śmiertelne ciała mocą mieszkającego w was swego Ducha’ (Rz 8, 10–11)”.
Oto żywe świadectwo osoby, która szczerze szukała prawdy. Wydaje się, że na tyle długo poznawała buddyzm i szła drogą Buddy, by nie kwestionować jej wiedzy na temat tej religii. Jak widać jej ocena tej duchowej drogi nie jest optymistyczna. Ale nie jest to też ocena jedyna. Innego zdania jest nasz rodak, Włodzimierz Duch, który podobnie jak bohaterka przywołanego wyżej świadectwa, powołuje się na ponad dwudziestoletni związek z buddy-zmem, a co za tym idzie wystarczającą znajomość tej religii (miał bowiem okazję spotykać się z wieloma nauczycielami różnych tradycji buddyjskich), żeby móc ją oceniać i porówny-wać z chrześcijaństwem (14).Punktem wyjścia są dla niego wypowiedzi Jana Pawła II na temat buddyzmu w jego książce Przekroczyć próg nadziei. Papież określił w niej buddyzm mianem ateizmu. Odnośne wypowiedzi Papieża opierają się na fakcie, że buddyzm nie mówi o Bogu. Jednak sami bud-dyści nie chcą być uznawani za „ateistów”. Wynika z tego, że swego milczenia na temat Boga nie uważają za negowanie Jego istnienia, jak to ma miejsce w klasycznym ateizmie. Lecz to nie wszystkie niedociągnięcia Kościoła w wiedzy na temat buddyzmu. Nirwana jest – zda-niem Papieża – stanem doskonałej obojętności wobec świata. Czy buddyzm – pyta W. Duch – jest naprawdę religią negacji?
„Buddyście z Dalekiego Wschodu wydaje się, iż rzeczy mają się dokładnie odwrotnie: to chrześcijaństwo jest negacją życia doczesnego na rzecz nieokreślonego życia po śmierci. W kościołach panuje atmosfera powagi, nie słychać śmiechu i nie widać radości, na obrazach za to męczeństwo, krew i krzyże, Droga Krzyżowa. Krew leje się z kart Starego Testamentu za sprawą gniewnego Boga; krew leje się z kart Nowego Testamentu za sprawą Boga miłości” (s. 73).
„Kraje Dalekiego Wschodu mają swoich świętych, ale trudno wśród nich znaleźć ‘doskonale obojętnych’. Nie wiem, skąd się wziął ten pogląd, ale jego uporczywe powtarzanie przez przedstawicieli Kościoła na wszystkich szczeblach hierarchii jest uporczywym trwaniem w błędzie i zamykaniem oczu na oczywistości” (s. 74).
Optymizm Włodzimierza Ducha osiąga swój „szczyt” w takich oto słowach:
„O co naprawdę chodzi w buddyzmie i czy różni się on tak mocno od chrześcijaństwa? Cho-ciaż jest to temat na całą książkę, spróbuję pokrótce uzasadnić, że poza warstwą słowną, spo-sobem wyrażania i symboliką, główne idee są bardzo podobne, jeśli nie identyczne” (s. 74).
Cóż mogę na to powiedzieć? Tylko tyle, że dla mnie cała rzecz wygląda odwrotnie: w najbardziej istotnej kwestii całkowicie się różnimy, natomiast w warstwie słownej, wyrażaniu i symbolice możemy już znaleźć więcej podobieństw. Oczywiście nie mam nic przeciw podobieństwom, a nawet identyczności, gdzie to tylko jest możliwe, jednak ważniejsze – jak zawsze – od życzeń są fakty.Czy to, o czym autor pisze niżej, rzeczywiście świadczy o podobieństwie, czy wręcz przeciwnie – o fundamentalnej rozbieżności między chrześcijaństwem i buddyzmem? Pierw-sza kwestia – związana ściśle z drugą – dotyczy Boga, Jego istnienia i natury. Otóż problem ten nie jest dla autora najważniejszy. Przypomina on, że buddyzm nie zajmuje się spekula-cjami na temat Boga, lecz podejmuje (zwłaszcza zen) zasadnicze pytanie dotyczące tego, czym naprawdę jesteśmy. „W kulturze zachodniej – przekonuje dalej – mówienie o religii zaczyna się natychmiast od problemu Boga, Jego istnienia i stosunku Boga do człowieka”. Tymczasem – przypomina za tradycją buddyjską – prawdziwym problemem egzystencjalnym jest „nie tyle pełna tajemnic natura Boga, ile stosunek człowieka do rzeczywistości: skąd przychodzimy, dokąd idziemy, kim jesteśmy? Gdzie jest nasze źródło, do którego wracamy?” (s. 75).Druga kwestia – związana ściśle z pierwszą – dotyczy człowieka, jego natury i kondy-cji: „Pierwotnie, w Indiach i początkowo w Chinach, ‘Budda’ oznaczało ‘przebudzonego’ (sanskrycki rdzeń ‘budh’ znajdujemy również w polskim ‘budzić się’), a więc człowieka, któ-ry poznał prawdę, swoją ‘prawdziwą naturę’, nazwaną w związku z tym Naturą Buddy. Pyta-nie: czym jest nasza Prawdziwa Natura, tożsame z pytaniem ‘kim jestem?’, zostało przez Chińczyków zamienione na bardziej techniczne pytanie ‘czym jest natura Buddy?’, a potem ‘czym jest Budda?’. Na to pytanie w literackiej spuściźnie zen znajdujemy wiele odpowiedzi” (s. 79).Włodzimierz Duch, puentując, pisze, że „pierwotnie wszystkie istoty są Buddą, a nir-wana i Czysta Kraina Lotosu są właśnie tu. Celem życia jest osiągnięcie świętości rozumianej w buddyzmie jako stan wewnętrzny, w którym żyjemy dla dobra innych, ciesząc się każdą chwilą przeżywaną w jedności z Podstawą Wszelkiego Istnienia. Nie nazywamy jej Bogiem, nie nadajemy jej żadnego imienia, albowiem to, co jest ponad słowami, pozostaje niewyrażal-ną Tajemnicą. Zamiast spędzać życie na spekulacjach, jak ją zgłębić rozumem, staramy się do niej zbliżyć przez praktykę. Na tym polega istota buddyzmu” (s. 82).
Wyciągnąć z tego wniosek nie jest rzeczą trudną: jeżeli odsunie się z życia ludzkiego pytanie o istnienie Transcendentnego Bytu, Boga-Stwórcy, to w jakiś sposób ubóstwiony mu-si zostać człowiek. Czyż Natura Buddy, tak jak ją W. Duch przedstawia, nie zawiera w sobie swego rodzaju absolutnego pierwiastka? Jeśli pomoc Boga nie jest do zbawienia konieczna, to nie jest konieczny także Jezus, bez którego z kolei nie ma chrześcijaństwa. Imię Jezus ozna-cza, że Jahwe jest naszym zbawieniem; imię Budda – że istnieje Natura Buddy, którą sami możemy w sobie urzeczywistnić. Na czym więc miałoby polegać to podobieństwo, jeśli nie identyczność podstawowych treści chrześcijaństwa i buddyzmu?W związku z wypowiedzią W. Ducha pozwolę sobie jeszcze na wyrażenie pewnej wątpliwości. Nie jestem pewien, czy precyzyjnie rozpoznaję jego wewnętrzną postawę, mam jednak wątpliwości co do głębi jego nawrócenia – jeśli mogę tak powiedzieć – na buddyzm. Pisze przecież o świętości jako o stanie, w którym „żyjemy”… a Podstawy Wszelkiego Istnie-nia… „nie nazywamy” Bogiem i „nie nadajemy” jej żadnego imienia… co świadczy o tym, że identyfikuje się z buddystami i buddyzmem. Czy jednak jest to rzeczywiście identyfikacja „zupełna” i egzystencjalna? A może jest to tylko identyfikacja „intencjonalna” i jedynie inte-lektualna? Wszystkie te pojęcia mogą oczywiście nie być adekwatne.Moje wątpliwości wynikają z głębokiego przeświadczenia o ogromnej mocy pytań czy twierdzeń, które można by doraźnie nazwać „metafizycznymi”. Jeśli ktoś wychował się w tradycji, w której pytanie o istnienie Boga stawia się na pierwszym miejscu; jeśli ktoś od dzieciństwa słyszał, że jest Bóg, nawet jeśli nie mógł Go zrozumieć; jeśli nawet najpierw wierzył, zanim znalazł racjonalne „dowody”, to wydaje mi się rzeczą niemożliwą, aby taki człowiek mógł łatwo wyzbyć się pojęcia Boga i nie brać pod uwagę Jego istnienia. Wydaje mi się, że buddyzm W. Ducha ma bardziej charakter intelektualny – „chociaż Bóg jest, to jednak spróbuję żyć tak, jakby Go nie było lub jakby nie był mi potrzebny” – nie zaś głęboko egzystencjalny. Jestem przekonany, że W. Duch tak naprawdę z jakimś odniesieniem do Boga nigdy się nie rozstał. Jego przekonania co do podobieństw między chrześcijaństwem i buddyzmem nie byłyby wtedy aż tak optymistyczne? W moim przekonaniu z tych tematów, które w swym artykule porusza, jedynie idea bodhisattwy zbliża buddyzm do chrześcijaństwa. Dlaczego niegdysiejsza buddyjska mniszka nie podziela tego optymizmu? Przecież Bóg nie domagał się od niej, by porzuciła to, co było w buddyzmie dobre. Jakże mógłby tego chcieć, skoro to, co dobre, pochodzi od Niego? Głód kontaktu z prawdziwą – nie „immanent-ną”, jak w buddyzmie (Natura Buddy) – Transcendencją przenikał ją na wskroś. Jej punkt wyjścia był zupełnie inny, niż w przypadku W. Ducha. Jej życie potwierdza prawdę, wyrażo-ną przez św. Augustyna, że serce ludzkie jest niespokojne, dopóki nie spocznie w Bogu. Jeśli serce ludzkie rzeczywiście pragnie Boga, to czy można – na serio – istnieć niezależnie od Niego?Skoro już dotknąłem zagadnienia pytań i twierdzeń „metafizycznych”, to warto skon-frontować je z twierdzeniami i pytaniami „egzystencjalnymi”. Dlaczego tak właśnie je nazy-wam? Pytanie metafizyczne jest pytaniem o istnienie Boga. Czy istnieje „coś” poza widzial-nym wszechświatem? Z tego właśnie względu jest to pytanie – zgodnie ze źródłowym zna-czeniem tego pojęcia – metafizyczne. Nie jest to pytanie o naturę Boga – każdy bowiem człowiek ma wystarczająco dobrze rozwinięte Jego pojęcie – lecz o Jego istnienie. Bo jeśli istnieje, to fakt ten przesądza – w życiu odpowiedzialnego człowieka – właściwie o wszyst-kim. Zatem pytanie metafizyczne brzmi: Czy istnieje Bóg? i zostało postawione – mówiąc w wielkim uproszczeniu – na Zachodzie, w starożytnej Grecji, w Europie. Punktem wyjścia dla tego pytania była kontemplacja makrokosmosu (por. Mdr 13, 1–9 i Rz 1, 20). Pytanie to stoi u podstaw chrześcijaństwa.Konkurencyjnym (jak się niektórym wydaje) dla metafizycznego jest pytanie egzy-stencjalne. Jest to pytanie o człowieka, o jego kondycję, naturę, o Naturę Buddy. Pytanie to brzmi: Kim jestem? i zostało postawione na Wschodzie, w Indiach, a potem wszędzie tam, gdzie rozprzestrzenił się buddyzm. Współcześnie Wschodowi – i pewnie nie tylko – przypo-mniał je hinduski mędrzec, Ramana Maharishi, a chrześcijaństwu – jak mi się wydaje – chrześcijanin Wschodu, Anthony de Mello. Pytanie to pojawia się po wielekroć niemal w każdym jego dziele. Jest ono powszechnie obecne w pismach różnych autorów, inspirowanej religijno-filozoficzną myślą Wschodu. Punktem wyjścia dla tego pytania było doświadczenie słabości naszej egzystencji, mikrokosmosu. Pytanie to jest fundamentem dla religii Wschodu.Czy można mówić o jakiejś „wyższości” jednego z tych pytań nad drugim? Kwestia jest na tyle delikatna, że może przypominać humorystyczny spór o „wyższość” jednych świąt nad drugimi. Pozwolę sobie jednak nawiązać do tego sporu, bo myślę, że nie jest on aż tak teoretyczny, jak by się wydawało. Patrząc z punktu widzenia chronologii łatwo stwierdzić, że gdyby nie było Bożego Narodzenia, to by nie było Wielkanocy. Zaś z teologicznego punktu widzenia trzeba przyznać, że gdyby miało nie być Zmartwychwstania, to by też nie było Bo-żego (a tylko Jezusa z Nazaretu, jak myślą chociażby wyznawcy judaizmu) Narodzenia. A przecież od chronologii ważniejsza jest teologia. Dlatego w artykule Krzyż i koło, charaktery-zując chrześcijaństwo i buddyzm, pozwoliłem sobie napisać, że kolejność ich zaistnienia (a tym samym kolejność zaistnienia omawianych pytań) nie ma większego znaczenia, ponieważ buddyzm i chrześcijaństwo to niekoniecznie dwie historyczne religie, lecz przede wszystkim dwie duchowe postawy, które ludzie mogą przyjmować.Nie kwestionując ważności pytania egzystencjalnego przypisuję jednak pewną „wyższość” pytaniu metafizycznemu. Jeżeli bowiem przyznamy, że Bóg istnieje, to tym samym musimy się zgodzić, że nic innego nie istnieje poza Jego stwórczym aktem. Jeśli zaś On wszystko stworzył, to to „wszystko” nie jest Bogiem. Człowiek więc jest istotą stworzoną, przygodną, a co za tym idzie niezdolną do samozbawienia, do uczestnictwa w Boskiej naturze (por. 2P 1, 4). Tak więc odpowiedź na pytanie metafizyczne dotyka pośrednio prawdy o naszej egzystencji. Jeżeli natomiast wykluczymy to pytanie, koncentrując się wyłącznie na jego egzystencjalnym odpowiedniku, to możemy się ostatecznie pomylić w kwestii samooceny. Możemy uznać siebie za istoty zdolne do samozbawienia (bo kto inny miałby nas zbawić?) i poniekąd boskie, choćbyśmy tego tak nie nazywali. Bo czyż koncepcja Natury Buddy nie odwołuje się do jakiegoś „absolutnego” pierwiastka?Jeszcze do niedawna – ani przez chwilę nie przestając być chrześcijaninem – uważa-łem, że „najważniejszym” pytaniem jest pytanie Kim jestem?, a więc pytanie egzystencjalne. Uważałem bowiem, że to pytanie z konieczności prowadzi do pytania metafizycznego. Z tego powodu uważałem je za najbardziej fundamentalne i w tym sensie najważniejsze. Sądziłem bowiem, że jeżeli człowiek rozpozna siebie jako istotę potrzebującą zbawienia i która wkrótce się przekona o swej w tym względzie bezsilności, to zacznie szukać Zbawiciela, odkrywając niejako „po drodze” prawdę o naszym „stworzonym” pochodzeniu. Mój „poznawczy” opty-mizm wynikał z podświadomego przekonania, które wyrazili już Ojcowie Kościoła, że „dusza jest z natury chrześcijańska”. Jednak – jak się okazuje – szukanie odpowiedzi na pytanie eg-zystencjalne niekoniecznie musi prowadzić do odkrycia Boga-Stwórcy. Istnienie buddyzmu jest na to dowodem. Tak więc o ile pytanie metafizyczne prowadzi nas pośrednio do poznania prawdy o naszej egzystencji, o tyle pytanie egzystencjalne nie zawsze pozwala nam tę prawdę odkryć. Mówiąc krótko – bezpieczniej jest podjąć „najpierw” pytanie metafizyczne, nie za-niedbując jednocześnie egzystencjalnej refleksji. Warto w tym miejscu dotknąć istotnej kwestii, a mianowicie faktu, że przedstawiciele religii Wschodu – zwłaszcza buddyzmu – w zrozumieniu ludzkiej natury posunęli się niejed-nokrotnie dalej, niż chrześcijanie. Okazuje się bowiem, że u podstaw tak dobrych „wyników” buddystów w poznawaniu naszego ja stanął właśnie ten akcent postawiony na pytanie egzy-stencjalne. Jeżeli bowiem chrześcijanin uważa, że jego zbawienie zależy (wyłącznie) od Bo-ga, to jest zrozumiałe, że skoncentruje się on przede wszystkim na Nim, w wyniku czego mo-że w jakimś stopniu „zaniedbać” poznawanie samego siebie. Wszechstronne poznanie siebie nie jest dla chrześcijanina aż tak bardzo ważne, nie jest to dla niego jedyny wyzwalający czynnik – chyba że prowadzi go do poznania, iż bez Boga nic nie może uczynić, ale ten fakt i tak kieruje jego uwagę właśnie na Boga. Tak więc poznanie siebie przez chrześcijanina doko-nuje się niejako „przy okazji” jego starań mających na celu większe poznanie i pokochanie Boga. W rezultacie poznanie siebie nie jest dla chrześcijanina podstawowym celem, lecz bar-dzo pożytecznym „skutkiem” innego procesu, procesu poznawania Boga (samo zresztą poję-cie osoby ukształtowane zostało w relacji do doktryny o Trójcy Świętej). Z tego powodu chrześcijanin jest, jeśli można tak powiedzieć, przede wszystkim „teologiem” – istotą skon-centrowaną na Bogu, poznającą Boga. W związku z tym jego duchowa aktywność ma niejako charakter „transcendentalny”, gdyż skupia jego uwagę na ostatecznym Przedmiocie (Obiek-cie) odniesienia, którym jest Bóg.Inaczej jest w przypadku buddysty, który uważa, że zbawienie jest rezultatem wyłącznie jego własnych wysiłków. Zrozumiałe są wtedy jego wysiłki, żeby jak najlepiej poznać siebie, strukturę własnego bytu. W wyniku tego – analogicznie – zaniedbuje on poznanie Boga, albo zupełnie z tego poznawania rezygnuje, gdyż dla „klasycznego” buddysty istnienie i działanie Boga nie ma większego znaczenia. Poznanie siebie jest zasadniczym warunkiem samozbawienia i tym samym staje się dla buddysty podstawowym „celem”. Dlatego buddysta jest, by tak rzec, przede wszystkim „antropologiem” – skupia się bowiem na poznaniu ludzkiej natury, aby dzięki temu osiągnąć wyzwolenie. Jego życie duchowe ma więc charakter „immanentalny” (używam tego wymyślonego określenia doraźnie, w odniesieniu do uwagi o „transcendentalnym” charakterze duchowości chrześcijańskiej), skupia bowiem jego uwagę na ostatecznym podmiocie wszelkich odniesień, którym jest on sam. Rezultatem takiego podejścia jest dogłębne poznanie ludzkiego wnętrza, czym buddyści rzeczywiście mogą się pochwalić. Nie dziwi więc fakt, że pewna liczba współczesnych psychologów zachodnich chętnie odwołuje się do rozwiązań buddyjskich. Myślę, że w życiu wielu z nich nie można z całą pewnością wykluczyć działania „odwiecznej” pokusy samozbawienia. Oto są plusy i minusy jednego i drugiego podejścia. Kto jednak ma „ostateczną” rację? Czy ci, którzy żyją w oparciu o odpowiedź na pytanie egzystencjalne; czy może ci, którzy budują swe istnienie w oparciu o odpowiedź na pytanie metafizyczne? Światopogląd „metafi-zyczny” zakłada istnienie transcendentnego Boga i różnych od siebie stworzonych bytów. Światopogląd „egzystencjalny” natomiast skłania się ku postrzeganiu wszystkiego w perspek-tywie „pierwotnej” i „ostatecznej” jedności. Czy można już teraz „bezwzględnie” rozstrzy-gnąć, kto ma rację? Szwajcarski myśliciel, Denis de Rougemont, którego kilka cennych spo-strzeżeń pozwolę sobie przywołać w ostatniej części niniejszego artykułu, widzi to w ten spo-sób:
„Oto dwie doktryny, dwie perspektywy dla tych, którzy żyją życiem duchowym. Która z nich jest prawdziwa? Jeżeli rację mają mędrcy Wschodu, nikt nie zdoła tego sprawdzić w momen-cie, kiedy czas się wypełni, nawet ów Byt, uśpiony snem bez marzeń sennych (gdyż takie jest wedle ich wyobrażeń idealne szczęście), pomiędzy dwoma bezcelowymi aktami stworzenia. Jeśli zaś mają rację święci świata zachodniego, oni jedni kiedyś się o tym przekonają” (15).
Na koniec tego etapu rozważań warto zauważyć pewne cechy chrześcijaństwa i bud-dyzmu, które – mimo zasadniczych różnic między tymi religiami – czynią je do siebie bardzo podobnymi. Na czym ta analogia polega? Najpierw kwestia imion – „Budda” i „Chrystus” – które nie są imionami własnymi (16). I tak Siddhartha jest imieniem osoby, która z czasem zyskała przydomek Buddy, teraz zaś jest centralną postacią w buddyzmie. Z kolei Jezus jest imieniem osoby, która z czasem uznana została za Chrystusa i teraz stanowi centrum chrze-ścijaństwa. Te dwie osoby znane są więc jako Budda (Przebudzony) i odpowiednio Mesjasz (Namaszczony). Imię Siddhartha jest językową kompozycją mocy i sprawiedliwości, zaś Je-zus znaczy zbawienie w nawiązaniu do imienia Joszua. Te powszechnie używane nazwy sugerują zarówno różnicę, jak i podobieństwo: Jezus urodził się jako syn rzemieślnika, Budda jako syn królewski; następnie Jezus został obwołany królem jako Mesjasz, zaś syn królewski został przebudzony i budzenie innych uczynił celem swego życia. Siddhartha, opuszczając swój pałac, stał się wielkim poszukiwaczem i ostatecz-nie znalazł rzeczywistość, której szukał. Jezus nigdy niczego – w religijnym sensie – nie po-szukiwał, ponieważ od samego początki sam siebie uważał za cel wszelkich religijnych po-szukiwań.Bardzo istotną kwestią jest stosunek Buddy do hinduizmu. Z jednej strony religie te są ze sobą ściśle związane, z drugiej zaś, z powodu Buddy, są od siebie całkowicie oddzielone. I jak – nie wnikając w szczegóły – buddyzmu nie da się zrozumieć bez hinduizmu, tak tenże buddyzm otrzymuje tożsamość właśnie dzięki zerwaniu z hinduizmem. Jezus zaś był w takiej samej relacji do judaizmu, jak Budda do hinduizmu. Dlatego chrześcijaństwa nie da się zro-zumieć, jeśli oddzieli się je od judaizmu, lecz chrześcijaństwo jest także niezrozumiałe, jeżeli nie postrzega się go jako całkowitego zerwania z judaizmem. Drogą Jezusa była droga Ewangelii, a Ewangelia była całkowicie różna od Prawa. Droga Jezusa niezmiennie wiodła do Krzyża, ponieważ bez Krzyża chrześcijaństwo byłoby (nadal) judaizmem. Dlatego symbolem chrześcijaństwa jest krzyż, który jest kluczem do wiary chrześcijańskiej, podobnie jak koło jest kluczem do buddyjskiej drogi (17). Nie pomyliłem się więc, co do tej symboliki w artykule Krzyż i koło. Czy jednak nie popełniłem błędu twierdząc, że za symbolem koła ukrywa się diabeł? Nie chciałem oczywiście powiedzieć przez to, że buddyzm jest satanistyczny, lecz że może być – i bywa – wykorzystywany przez diabła do odciągania ludzi od Chrystusa. O tym jednak nieco niżej.Moim zdaniem to, co najbardziej „upodabnia” te religie, jest ich misyjność. Otóż tak hinduizm, jak i judaizm były ograniczone do specyficznie etnicznej tradycji. Były więc one religiami etnicznymi, w których wiara i religia, kult i kultura były ściśle ze sobą złączone. Dlatego hinduizm i judaizm w zasadzie nie są religiami misyjnymi, choć mogą przyciągać prozelitów, którzy nawracają się na hinduizm jako na indyjską religijność etniczną, czy na judaizm jako żydowską religijność etniczną. Natomiast Buddyzm i chrześcijaństwo nie są religiami etnicznymi i jako takie obydwie są religiami misyjnymi. Tak Budda, jak i Jezus wy-dali misyjne nakazy. Oto słowa Buddy:
„Idźcie na cały świat dla dobra wielu, do wielu potrzebujących, nieście światu współczucie. Głoście naukę, wspaniałą na początku i wspaniałą u kresu. Uczcie, jak być w życiu świętym, doskonałym i czystym” (18).

Słowa te z pewnością można przetłumaczyć inaczej, myślę jednakże, iż nie tyle sama treść tego misyjnego polecenia jest tu najważniejsza, ile ono samo. Jego wydanie przez Buddę świadczy o tym, że buddyzm jest od początku i „z natury” – podobnie jak chrześcijaństwo – religią misyjną.To misyjne polecenie jest prawdziwym skarbem, wyrażającym esencję buddyzmu: na-uczanie i współczucie – dzielone z wieloma. W ten sposób Przebudzony musiał mówić, aby obudzić wszystkich śpiących ludzi, pogrążonych w ułudzie życia.Misyjny nakaz Zmartwychwstałego został sformułowany inaczej. Ma on jednak dużo wspólnego z tym, który wydał Przebudzony, a zanotowany został w Mt 28, 19–20:
„Idźcie (…) i nauczajcie wszystkie narody, udzielając im chrztu w imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego. Uczcie je zachowywać wszystko, co wam przykazałem. A oto Ja jestem z wami przez wszystkie dni, aż do skończenia świata”.
Udział diabła
Pozostaje jeszcze jedno pytanie: gdzie w tym wszystkim jest diabeł? Na początek re-fleksji na ten temat pozwolę sobie przytoczyć słowa znanego francuskiego teologa, René Lau-rentina, który przypomina, że według Biblii i tradycji chrześcijańskiej
„kulty pogańskie, jeżeli nie były adresowane bezpośrednio do demona, były przynajmniej wykorzystywane przez szatana na jego użytek. (…) Stwierdzenie to bynajmniej nie zmierza do zakwestionowania życzliwej perspektywy Soboru Watykańskiego II, który zachęca do uzna-nia elementów prawdy zawartych w każdej religii, w przeciwieństwie do ateizmu. Ten punkt widzenia łatwo pogodzić z poprzednim w perspektywie zaproponowanej przez ojca Wilhelma Schmidta (1868–1959): pierwotny monoteizm, którego ślady odnaleźć można u różnych lu-dów (od afrykańskich Pigmejów po prymitywne ludy Australii i Ameryki), uległ degradacji, przeradzając się w politeizm. To właśnie jest styl infiltracji szatana (19).
W tym kontekście trzeba zauważyć, że Budda słusznie zareagował przeciw politeizmowi swojej epoki, a co za tym idzie przeciw antropomorficznemu pojmowaniu bóstwa. Niestety czyniąc to zanegował jednocześnie „zasadę religijną” (którą jest uznanie bezwarunkowego istnienia tego Drugiego, Bytu Transcendentnego, Boga) zamiast ją oczyścić. Zasada ta – jak przypomina Marko Ivan Rupnik – jest tożsama z zasadą miłości (20). Innymi słowy gdy nie postrzega się podmiotu i Przedmiotu jako różnych od siebie bytów, nie można mówić o religii, lecz tylko o monizmie czy panteizmie (albo o buddyzmie). „Tymczasem struktura właściwa wierze polega na wzajemnym uznaniu obu podmiotów; jest dialogiem. Jeżeli w monizmie przeznaczeniem drugiego jest zniknąć, to w panteizmie drugiego nie uznaje się w wymiarze religijnym, ponieważ nie następuje wolne uznanie drugiego jako Absolutu, które charakteryzuje również relację wiary. W rzeczywistości, by zrekompensować ten podstawowy brak, panteistyczna wizja świata może wypracować mistycyzm wyszukany i bogaty, lecz pozbawiony Boga transcendentnego, czyli prawdziwej zasady religijnej. Monizm lub panteizm są wizjami świata, gdzie mistycyzmu używa się po prostu jako elementu zastępującego zasadę religijną, który jednak w rzeczywistości nigdy nie przechodzi w religijność, czyli w otwarcie się na drugiego” (s. 27).
Jeżeli fenomenologia religii dowodzi, że człowiek jest homo religiosus, to uzasadnio-ne jest szukanie argumentów, potwierdzających istnienie Boga. Kwintesencją tych poszuki-wań jest pięć dróg św. Tomasza. Jest to racjonalne usprawiedliwienie (apologia) zasady reli-gijnej. Gdy więc pojawiają się sugestie, aby tę zasadę podważyć, to jak nie zadać pytania, kto za tym stoi? Kto może być wrogiem zasady religijnej, czyli relacji miłości pomiędzy czło-wiekiem a Bogiem?Przywoływany już przeze mnie szwajcarski filozof, Denis de Rougemont, w jednym z rozdziałów swej znakomitej książki Udział diabła (21) ubolewa nad ogólnym brakiem kultury teologicznej we współczesnym, postchrześcijańskim społeczeństwie. W swoich refleksjach nawiązuje do średniowiecznego i renesansowego przekonania, wyrażonego w porzekadle: „Diabeł jest dobrym teologiem”. Jeżeli więc my jesteśmy kiepskimi teologami, on zaś do-brym, a przy okazji kłamcą, to można się spodziewać, że podsunie nam parę intuicji, które przyjmiemy za dobrą monetę. Czy znany nam z historii chrześcijaństwa pelagianizm nie był swego rodzaju… buddyzmem? Wydaje się, że zarówno Budda, jak i Pelagiusz w kwestii udziału Boga w zbawieniu człowieka przyjęli podobną postawę. Inna rzecz, na którą zwraca uwagę szwajcarski myśliciel, to czysto subiektywistyczne podejście do kultu religijnego, z pominięciem w tej materii woli Boga, a także redukcja religii do etyki:
„Bardzo możliwe, że pewne tradycyjne kierunki teologiczne są pochodzenia szatań-skiego: na przykład pelagianizm lub doktryny, które można by nazwać teologiami eritis sicut dii [będziecie jako bogowie], stworzone przez niektórych największych mistyków, gnostyków czy platończyków. Te od wieków właściwie zaklasyfikowane herezje, przybierając zwulgary-zowaną formę, w której ledwie da się je rozpoznać, święcą triumfy w naszej epoce, która uważa je za bardzo ‘podniecające’ awangardowe innowacje. Ale są one bez wątpienia mniej groźne niż uprzedzenie do teologii człowieka nowoczesnego, który nic o niej nie wie i sądzi, że może się bez niej obyć, ale nadal uprawia ją nieświadomie, i to w najgorszym wydaniu, ‘czcząc Boga lepiej w lesie niż w kościele’, i ‘ufając własnemu rozumowi’ (ślepo) i zadowa-lając się ‘czynieniem dobra’…” (s. 117).
Zasada religijna – domagająca się istnienia tego Drugiego – została również zakwestionowana przez wiarę w reinkarnację. Reinkarnacja bowiem umożliwia istnienie bez tego Drugiego, istnienie w relacji do pewnej wizji samego siebie, którą należy urzeczywistnić. Najbardziej istotne założenia tej doktryny jednakowo przedstawiają zarówno jej apologeci, jak i krytycy. Podstawowym pojęciem tej teorii jest „karman”, albo „prawo karmana”. Słowo „karman” oznaczało pierwotnie działania (także myśli i słowa) osoby, a potem także rezultaty tych działań. Same bowiem czyny mają swój kres, a ich owoce pojawiają się zazwyczaj w później – w kolejnej inkarnacji. Dobre działania są podstawą dla zasług, a złe – dla win. Zasługi sprawiają przyjemność i miłe doświadczenia, winy zaś wywołują cierpienie. Karman – bilans wszystkich aktów konkretnej egzystencji – określa okoliczności, w jakich znajdzie się dusza w następnym wcieleniu. Prawo karmana jest bezwzględnie sprawiedliwe i automatyczne. Wyklucza ono jakąkolwiek ingerencję w ludzki los ze strony Boga, którego – jak w buddyzmie – nie bierze się w ogóle pod uwagę, albo działa On – jak to przyjmują niektóre teistyczne nurty hinduizmu – zgodnie z tym prawem, decydując o takim wcieleniu duszy, jaki jest wyznaczony przez jej karman.Oceniając daną ideę trzeba się odwołać do jej genezy. Weźmy pod uwagę religię, z którą reinkarnacja kojarzy nam się najmocniej – hinduizm. Trzeba odnotować, że na pierw-szym, „wedyjskim” etapie rozwoju tej religii wierzono, że dusza w pośmiertnym życiu za-chowuje pełnię osobowości zmarłego, jakby on sam trwał nadal, żyjąc jedynie w zmienionych warunkach. Wierzono również w niebo, miejsce niezmąconej radości i szczęścia, gdzie zmarli przebywali w swoich ciałach, wolnych od chorób, starości, smutku i pragnień. Obok nieba istniało także piekło, miejsce kary za grzechy, gdzie grzesznicy cierpią niewymowne męki. Zmarli udawali się więc do nieba lub byli przez bogów strącani do piekła. Oczywiście wie-rzenia te nie były – z chrześcijańskiego punktu widzenia – idealnie „czyste”, czy „doskonałe”. Niebo dzieliło się na trzy sfery, piekło znajdowało się prawdopodobnie pod ziemią, nie będąc miejscem wiecznego pobytu. Z całą pewnością Ariowie nie wierzyli w transmigrację dusz. Była to koncepcja nie tylko obca, ale wręcz sprzeczna ze światopoglądem wedyjskim. Escha-tologia Ariów była nierozerwalnie związana z patriarchalną strukturą rodziny, co pociągało za sobą obowiązek składania ofiar za zmarłych przez krewnych w linii męskiej. Tymczasem wiara w reinkarnację negowała sens więzi rodzinnej, jak i samych ofiar. Poza tym religia we-dyjska nie znała opozycji między duszą i ciałem, dającej duszy możliwość niezależnego ist-nienia i wchodzenia w inne ciała.Trudno nie zauważyć zbieżności tych niedoskonałych jeszcze koncepcji religijnych z chrześcijaństwem. Nie wykluczone, że są one wyrazem jakiegoś praobjawienia. W każdym razie rozważający doktrynę reinkarnacji chrześcijanin na pewno zauważy, że „od początku tak nie było” (por. Mt 19,8). Co więc mogło wpłynąć na tak radykalną zmianę orientacji? Wydaje się, że w dużej mierze „zatwardziałość serc”, w której zawsze ma swój udział… dia-beł. Z pewnością miał on również swój udział w skądinąd słusznej reakcji na wedyjski antro-pomorfizm. Ówczesny człowiek, starając się oczyścić swoje pojęcie Boga, utożsamił Go z uniwersalną, bezosobową zasadą bytu. Takie rozumienie Absolutu pociągnęło za sobą rezy-gnację z kultu ofiarniczego. Odtąd człowiek, zdany wyłącznie na własne siły, starał się osią-gnąć zbawienie poprzez ascezę. Wszystkie braki moralne jego życia musiały więc być dopeł-nione w następnej egzystencji.Wiara w reinkarnację domaga się, aby każdy człowiek sam ponosił konsekwencje swoich działań. Prawo karmana wyklucza więc jakikolwiek akt miłosierdzia ze strony Boga, jako całkowicie sprzeczny z tą zasadą sprawiedliwości. Według nauki chrześcijańskiej Boża sprawiedliwość nie przeczy Jego miłosierdziu. Bowiem Pan jest „miłosierny i łaskawy”, a jednocześnie „nie dozwoli z siebie szydzić. A co człowiek sieje, to i żąć będzie: kto sieje w ciele swoim, jako plon ciała zbierze zagładę; kto sieje w duchu, jako plon ducha zbierze życie wieczne” (Ga 6, 8). Aktem niesprawiedliwości ze strony Boga jest także – zdaniem wierzą-cych w istnienie reinkarnacji – skazanie człowieka tylko na jedno życie, będące dla niego swoistym egzaminem, którego już nigdy powtórzyć się nie da. Odpowiedzią na ten argument jest chrześcijańska nauka o czyśćcu.
Na początku lat 40. ubiegłego wieku Denis de Rougemont bardzo precyzyjnie przewi-dział to, co dziś ogólnie nazywamy ruchem New Age. Niektóre jego elementy z pewnością stymulowane są przez diabła:
„Wszystko wskazuje na to, że już niedługo wejdziemy w erę jakichś obłędnych religii. Albo – jak mówi wielka indyjska legenda – erę Wzrastania Potworów. Najgorsze głupstwa i najprymitywniejsze praktyki magiczne będą w okresie powojennym wzbudzać nieprzytomny entuzjazm tłumów, a najrozsądniejsze rachuby polityczne realistów i znawców przedmiotu zostaną nagle zmiecione przez tę idącą z głębin falę” (s. 71).
„Diabeł potrafił wyciągnąć korzyści z racjonalistycznych pobłądzeń Zachodu, od stu-leci panującego nas światem. Wykorzystał maksymalnie ten kryzys wywołany kompensacyj-nym wybuchem szaleństwa, jakim była pierwsza totalna i globalna wojna. I z rozkoszą będzie się pławił w wielkim zamieszaniu religijnym, jakie będzie cechowało okres pokoju w XX wieku” (s. 73). „Wtedy wystąpią nowi kapłani z hasłem: ‘Trzeba religii dla narodu’, co będzie zna-czyło: trzeba religii, aby naród w ogóle mógł istnieć. Dowodzi tego zresztą cała nowoczesna socjologia. A gdyby nawet nie było socjologii, to dowiódł nam tego Hitler za pomocą tej syn-tetycznej (jak kauczuk) religii, jaką był narodowy socjalizm. Nie mówię tu o chrześcijaństwie, ale o religii w ogóle, rozumianej jako pewne zjawisko czysto ludzkie, podstawa i wytwór każdej żywej wspólnoty. Mówię o instynkcie tak podstawowym i naturalnym jak popęd sek-sualny. Nie da się zaprzeczyć, że wieki racjonalizmu przytłumiły u ludzi Zachodu uczucia religijne. Gdyż nie zadowalając się zwalczaniem i usuwaniem przestarzałych praktyk religij-nych (było to jego prawo i obowiązek), przeciwstawiał się on konsekwentnie narodzinom nowych praktyk, podobny w tym do protestantyzmu, tyle tylko, że bez jego wiary. Tymcza-sem wszelkiego rodzaju praktyki religijne, ofiary, święta, orgie lub posty, ćwiczenia moralne bądź mistyczne, modły czy obrzędy, są środkami, jakie człowiek odkrył, ażeby wziąć pod kontrolę działające w nim mroczne siły i podporządkować je celom już to praktycznym, już to transcendentnym. Działają jako kanały upustowe i śluzy, zapewniają one przepływ pomiędzy Nieświadomością zbiorową a codzienną rzeczywistością. Likwidując je, doprowadzimy do powszechnej suszy, a potem do nieuniknionego zerwania tam i katastrofalnego wdarcia się owych mrocznych sił do ludzkich siedzib. Rozum może negować czy lekceważyć te siły, nie może ich jednak ujarzmić. Niszcząc wszystkie znane sposoby ich oswajania i zabraniając ry-zykownych poszukiwań nowych sposobów, doprowadza do tego, że wokół nas zaczynają budzić się potwory” (s. 69–70).
Tego diabelskiego posunięcia nie przewidzieli ludzie, którzy rozpoznawaniem jego podstępnych działań zajmują się „zawodowo”. Kardynał Godfried Danneels (22) przyznaje:
„W latach sześćdziesiątych (…) sądziłem, że nasza strategia duszpasterska winna stawić czoło człowiekowi całkowicie zsekularyzowanemu, pozbawionemu motywacji religijnych, wyzna-jącemu jakiś łagodny ateizm. Wszyscy tak myśleliśmy i przygotowywaliśmy się do takiej konfrontacji tak w Europie, jak i w Ameryce. Trzydzieści lat później trzeba stwierdzić, że ten typ człowieka nie pojawił się. Oczywiście wielu ludzi żyje w zupełnej obojętności wobec jakiejkolwiek formy religii, jednakże Europejczyka czy Amerykanina nie da się dzisiaj okre-ślić jako ateisty bądź agnostyka. Nie jest on katolikiem, nie jest nawet chrześcijaninem, ale ma za to nowe zainteresowania ‘religijne’” (s. 61).
Powróćmy znów do proroczych słów Denisa de Rougemont. Pyta on:
„Co stanie się w epoce gnozy z chrześcijaństwem? Wyobrażam sobie, że Szatan będzie nam oferował do wyboru wielu Antychrystów. Wszystko, obojętnie co, byle tylko nie Ewangelia i prostota Krzyża. A jeśli nie powiedzie mu się z pewnymi narodami, grupami, duszami, to powie nam: ‘Zróbmy przynajmniej z chrześcijaństwa religię taką samą jak wszystkie inne, ekran pomiędzy człowiekiem a Bogiem, psychologiczną fantasmagorię, w której człowiek wielbi tylko swoje własne odbicie’. Będzie to czas, kiedy zaczniemy żałować dyktatur, które zabijają ciała, ale nic więcej zrobić nie mogą…” (s. 74).
Jego przewidywania znajdują potwierdzenie w słowach kard. Danneelsa. Ulegając diabelskim podszeptom wielu chrześcijan przestało wierzyć w niepowtarzalność Chrystusa, sprowadzając chrześcijaństwo do „ogólnego” teizmu:
„Nikt dziś nie występuje przeciw Chrystusowi – odnosi się to zarówno do ludzi młodych, jak i mniej młodych. Na ogół raczej się Go podziwia, ale jako jednego ze zbawicieli. Chrystus traktowany jest jako przydatne odniesienie dla tego, kto urodził się w kulturze w mniejszym lub większym stopniu przenikniętej chrześcijaństwem. Ale na tej samej zasadzie, co Budda czy Mahomet w innych cywilizacjach. Innymi słowy uważa się, że wszystkie religie warte są tyle samo. Nikt już nie ośmiela się powiedzieć, że Jezus Chrystus jest Jedynym Zbawicielem. ‘Nikt nie idzie do Ojca, jak tylko przeze Mnie’. Trzeba to mówić głośno i dobitnie i wyja-śniać, że ta nasza pewność nie jest sprzeczna z Bożym planem powszechnego zbawienia ani z tradycyjną doktryną o wartości innych religii. Gdybyśmy zrezygnowali z tej pewności, że Chrystus jest jedynym Zbawicielem, trzeba by wyeliminować dwie trzecie Ewangelii i całego świętego Pawła” (s. 62).
„Tak, oddzielanie Boga od Chrystusa. Słyszy się często, nawet w środowiskach katolickich, że wszyscy wielcy założyciele religii są ‘prowizoryczni’, ‘ograniczeni’. Budzą w swoich uczniach świadomość, ale tylko po to, aby skierować ich ku Bogu, który jest ponad wszyst-kim i nie identyfikuje się z nikim. Wielu chrześcijan stało się teistami, nie zdając sobie nawet z tego sprawy. Chrystus byłby wówczas czymś w rodzaju rakiety kosmicznej, porzuconej w przestrzeni po tym, jak wprowadziła na orbitę pojazd religii. Wielu katolików tak właśnie dziś przeżywa swój stosunek do Chrystusa: jako wstęp do jakiegoś wyższego teizmu, ku któremu kierują się wszystkie umysły prawdziwie religijne. Ale to oznacza koniec chrześcijaństwa, koniec naszej wiary w Ojca, Syna i Ducha Świętego. Wyznawcy tego rodzaju ‘religii’ łudzą się jednak, ponieważ osiągnięcie prawdziwego szczęścia nie jest możliwe, jeżeli stosunek do tajemnicy nie łączy się z żywą rzeczywistością Jezusa Chrystusa” (s. 62–63).
Jak wiadomo – lepsze jest wrogiem dobrego. Teizm jest oczywiście czymś dobrym, ale może też być czymś złym. Gdy buddysta staje się teistą, dzieje się – z chrześcijańskiego punktu widzenia – coś dobrego. Gdy natomiast chrześcijanin staje się teistą – dzieje się coś złego. W tym kontekście kard. Danneels daje do zrozumienia, że triumf teizmu – w życiu chrześcijan – nad chrystianizmem jest czymś złym. Podobnie jest z wiarą w reinkarnację. Czym innym jest podzielanie jej przez hinduistów, szczerze pragnących wyrwać się z kręgu sansary, czym innym zaś przyjmowanie jej jako części doktryny ruchu New Age, który od-ciąga chrześcijan od Chrystusa. Tak więc inaczej należy oceniać ludzi, którzy wierzą w rein-karnację niejako „oryginalnie”, a inaczej takich, którzy w tej idei znajdują schronienie przed Chrystusowym Krzyżem. W tym kontekście rozszerzanie się wiary w reinkarnację z pewno-ścią nie jest wolne od inspiracji demonicznej. Diabeł z pewnością ma swój udział w rozprze-strzenianiu się New Age. Można oczywiście – z takich czy innych racji – nie mówić o jego tam działaniu, ale można też… nie milczeć na ten temat.Wydaje mi się, że w tym kontekście powinienem – choćby zdawkowo – wspomnieć o Satya Sai Babie. Jestem to winien przede wszystkim mojemu rodakowi z Zachodniej Australii, który zaprasza mnie do dialogu. Pragnę podkreślić, że się na niego NIE obraziłem za słowa krytyki pod moim adresem. Jego wypowiedź przeczytałem kilkakrotnie i nie wydaje mi się, byśmy mogli dojść do porozumienia. Żaden z nas – zgodnie z głosem sumienia – nie jest chyba w stanie przyznać racji drugiemu. Moje przekonania odnośnie Satya Sai Baby nie zmieniły się. Nadal uważam, że w jego działaniu diabeł ma swój udział. Nie widzę powodu, by uzasadniać to inaczej, niż to zrobiłem ostatnim razem, nawet jeśli moja argumentacja była „fundamentalistyczna”. O tym, kto ma rację, z pewnością przekonamy się – jak zauważa mój życzliwy adwersarz – w przyszłości (może nawet dopiero po śmierci), teraz zaś pozostaje nam rozpoznawanie drzewa po owocach. Mam jednak głęboką nadzieję co do tego, że różnica, jaka między nami zaistniała, wyda dobry owoc w postaci przemyślanych wyborów w życiu czytelników Magazynu. Udziału diabła należy się zatem spodziewać w religijnym życiu człowieka. Jeżeli bo-wiem religia jest relacją z Bogiem, to jest chyba czymś oczywistym, że diabeł zechce tę rela-cję – w miarę możliwości – „po swojemu” skorygować. W książce poświęconej spuściźnie duchowej Anthony’ego de Mello zamieściłem rozdział Błędnie pojęta religijność. Pisząc ten rozdział nie myślałem o diable, lecz o słabości człowieka, która nie pozwala mu właściwie przeżywać relacji z Bogiem. Komu jednak ta słabość może być na rękę? I kto tę słabość stara się pogłębiać?Zestawiłem w tym rozdziale dwa ciągi pojęć: teologia, religia i Kościół oraz analo-gicznie: ideologia, pseudoreligia i sekta. Co się za tymi pojęciami kryje? Mówiąc najkrócej teologia to nauka o Bogu, czy też poznanie Boga. Najlepiej jest, gdy źródłem tej wiedzy jest sam Bóg (Objawienie). Wtedy mamy pewność, że nasze wnioski oparte są na rzetelnych prze-słankach. Taka wiedza z kolei rodzi miłość do Boga, zaś relację z Bogiem określa się krótko mianem religii. Społeczny wymiar tej relacji znajduje swój wyraz w Kościele. Można oczy-wiście zastanawiać się nad stopniem przynależności do Kościoła czy też autentycznością reli-gii (relacji do Boga) niechrześcijan. Można wszak posiadać rozległą wiedzę teologiczną, a jednocześnie małą (albo żadną) miłość do Boga; lecz można też dysponować małą wiedzą, a jednocześnie bardzo kochać.Jak natomiast wygląda ścieżka alternatywna? Najogólniej mówiąc miejsce teologii zajmuje ideologia. Jej źródłem nie jest wiedza pochodząca od Boga, lecz dociekania zamknię-tego na Objawienie ludzkiego umysłu. Owocem ideologicznego umysłu jest pseudoreligia, relacja do Boga nie uwzględniająca Jego woli. Jest to więc samowolna relacja do Rzeczywi-stości Transcendentnej, a raczej relacja do projekcji tej Rzeczywistości w umyśle człowieka. Na taką relację (religijność, a raczej pseudoreligijność) do wytworów własnego umysłu nie ma oczywiście miejsca w Kościele. Znajdzie się jednak na nią miejsce w ruchu New Age.Trzeba jeszcze raz podkreślić, że nikt nie pozna pełnej prawdy o Bogu i o sobie sa-mym, jeżeli będzie wyznawcą jakiejkolwiek ideologii. Ideologii jest bowiem wiele, teologia – mimo wielu religii – tylko jedna. Źródłem ideologii są bowiem zawsze jakieś odgórne (aprio-ryczne) założenia, natomiast źródłem teologii – szczere poszukiwanie prawdy. Kto więc szu-ka prawdy, ten żyje w Duchu, a tym samym zawsze jest w drodze do Boga, który jest Prawdą. W tym znaczeniu „teologami”, a więc chrześcijanami (choćby tylko „anonimowymi”) są wszyscy ludzie szczerze poszukujący prawdy, nawet gdybyśmy ich „tymczasowo” nazywali hinduistami, taoistami, czy jeszcze inaczej. Natomiast ideologowie zawsze będą z ducha anty-chrystami, choćby o Bogu „pięknie” rozprawiali. O tej różnicy przesądza bowiem podejście, o którym już wspomniałem, zgodnie z którym teolog jest otwarty na prawdę pochodzącą „z zewnątrz”, natomiast ideolog wszystko „wie”, ponieważ źródło prawdy bije w nim samym. Skoro diabeł stara się mieć swój udział w naszym życiu religijnym, to trzeba się go również spodziewać w przestrzeni doświadczenia mistycznego. Myślę, że można bardzo ogólnie mówić o dwóch typach doświadczenia mistycznego, które nazwę tutaj mistyką „przedmiotową” i „podmiotową”. I tak „przedmiotowe” doświadczenie mistyczne ma charakter ekstatyczny (od greckiego słowa ek-stasis, oznaczającego „bycie poza sobą), natomiast „podmiotowe” doświadczenie mistyczne ma charakter instatyczny (od greckiego słowa in-stasis, co znaczy „bycie w sobie”). Przedmiotowe doświadczenie mistyczne jest personalistyczne, natomiast podmiotowe – impersonalistyczne. Przedmiotowe doświadczenie mistyczne jest „czyste”, bo w nim Bóg (w takim czy innym aspekcie i stopniu) udziela się człowiekowi, natomiast podmiotowe doświadczenie mistyczne często bywa „mętne” (gdy jest na przykład wywołane przy pomocy narkotyków). Trzeba zauważyć, że zarówno przedmiotowe, jak i podmiotowe doświadczenie mi-styczne ma wiele aspektów i stopni (przedmiotowe doświadczenie mistyczne ma przynajm-niej tyle aspektów, ile przymiotów ma Bóg). Można więc powiedzieć, że doświadczenie, któ-re jest przedmiotowe, ekstatyczne, „czyste” i personalistyczne jest „nadprzyrodzonym” do-świadczeniem mistycznym; natomiast doświadczenie, które jest podmiotowe, instatyczne, „niejasne” (mętne) oraz impersonalistyczne jest „naturalnym” doświadczeniem mistycznym.I tak każdy człowiek „na początku” (tj. wtedy, gdy budzi się jego „mistyczna” świa-domość) ma doświadczenie rzeczywistości w podmiotowo-przedmiotowej perspektywie. Również „na początku” podejmuje on decyzję co do sposobu jej przekroczenia: ekstaza czy instaza? Jeżeli ktoś wybiera ekstazę, to z pomocą Bożą dochodzi do „czystego” doświadcze-nia Przedmiotu, do wizji uszczęśliwiającej. Jeżeli jednak ktoś wybiera instazę, to z dużym prawdopodobieństwem dojdzie do doświadczenia podmiotu jako Przedmiotu (atman, który jest Brahmanem), do przekonania o swej nieuświadomionej dotąd boskości. Doświadczenie instatyczne było poniekąd „udziałem” Lucyfera, który „na początku” doświadczał wizji uszczęśliwiającej (Przedmiotu), stanu, który będzie udziałem człowieka „na końcu” jego pielgrzymki. Lucyfer, doświadczając wizji uszczęśliwiającej (ekstatycznej), miał możliwość wyboru tego, czym został obdarowany, albo… doświadczenia instatycznego. I wybrał tę drugą możliwość. Próbował w sobie dostrzec to, co miał „przed sobą” (Boga). Do-szedł do wniosku, że on sam „jest jak Bóg”, że on sam jest Bogiem. W tym kontekście jasne jest, że diabeł będzie wspierał doświadczenia o charakterze instatycznym jako alternatywę doświadczenia ekstatycznego, przedmiotowego, a tym samym chrześcijańskiego (na gruncie hinduistycznym będzie przedkładał monistyczny wedantyzm nad personalistyczny wisznuizm). Dlatego w doświadczeniu instatycznym można dostrzec jego wpływy (np. TM, Silva Mind Control i inne). Nie twierdzę, że każde doświadczenie in-statyczne ma charakter satanistyczny, ale że nie można w nim wykluczyć udziału diabła (dla-tego to, co „naturalne” nie zawsze jest takim do końca).
Podsumowanie
Dopiero teraz, po tym koniecznym „rozmówieniu się” z buddyzmem, mogę z nim prowadzić dialog, a nawet czerpać z niego „pełnymi garściami” dla swego duchowego wzro-stu. Powróćmy jednak jeszcze raz do pytania o ekumenizm. Czym on jest? Powiedziałem już, że poszukiwaniem „domu”, zbawienia, swojego miejsca. Z pewnością buddyzm – w jego doktrynalnym wymiarze – nie jest moim domem. Jednak jego egzystencjalne doświadczenie – w niektórych aspektach – może nim być. W przestrzeni tych rozróżnień – jak mi się wydaje – nastąpiło błędne zrozumienie przesłania Anthony’ego de Mello. Z pewnością w niektórych „miejscach” swego doświadczenia był buddystą, jednakże w tym samym „czasie” – w moim przekonaniu – pozostawał chrześcijaninem. Wspominam o tym dlatego, ponieważ w moim przekonaniu jego spuścizna mogłaby pomóc chrześcijanom odkryć w buddyzmie to, co jest w nim wartościowe, a tym samym „chrześcijańskie”.Na koniec tych rozważań pozwolę sobie zaprezentować krótki, „jednoczący” szkic. Otóż myślę, że w punkcie wyjścia każdy człowiek jest „buddystą”. Do każdego bowiem człowieka odnoszą się „cztery szlachetne prawdy” wypowiedziane przez Buddę (Przebudzonego) w jego słynnym kazaniu: 1) życie jest cierpieniem, 2) istnieje przyczyna cierpienia, 3) jest możliwe istnienie wolne od cierpienia, 4) istnieją środki umożliwiające osiągnięcie tego stanu (ośmioraka szlachetna ścieżka). Budda jest najbardziej pierwotnym, ale nie jedynym nauczycielem każdego człowie-ka. Obok tego, kto usilnie praktykuje wskazania ośmiorakiej ścieżki, przechodzi Jezus i deli-katnie oferuje swą pomoc. Jeżeli ten ktoś nie skorzysta z pomocy Jezusa, pozostanie „buddy-stą”; jeżeli zaś ją przyjmie, to nie przestając być buddystą, stanie się „chrześcijaninem”. Do tej pory żył według kazania Buddy. Jezus nie przekreśla nauki tego wielkiego człowieka, lecz proponuje, aby uzupełnić ośmioraką ścieżkę Jego ośmioma błogosławieństwami oraz innymi wskazaniami z „kazania na Górze”. Decydując się na wpisanie swojego życia w pierwsze błogosławieństwo (zwłaszcza w interpretacji Mistrza Eckharta, Kazanie 52) łatwo zauważyć, że ubóstwo w duchu jest dokład-nie tym, o co chodziło Buddzie, tylko w innej – Bożej perspektywie. A ja… przecież wierzę w Boga. Tak więc od momentu spotkania z Jezusem żyję w perspektywie dwóch najważniej-szych kazań w historii ludzkości. „Działaj tak, jakby wszystko do ciebie zależało i ufaj Bogu tak, jakby wszystko od Niego zależało, co zresztą jest prawdą”. Życie można zatem zredukować do „dwóch prawd” (a nie czterech, jak to uczynił Budda), do buddyjskiej i chrześcijańskiej. Pierwsza część tego zdania wyraża prawdę buddyj-ską, druga – chrześcijańską. „Trzy szlachetne prawdy” o życiu (wszystko jest cierpieniem, istnieje przyczyna cierpienia, istnieje stan wolności od cierpienia) to buddyjski „pień”, nato-miast osiem błogosławieństw wypowiedzianych przez Jezusa, to „czwarta szlachetna praw-da”, stanowiąca chrześcijańską „gałązkę” szlachetnego drzewa (warto przypomnieć sobie obraz Chrystusa-Ogrodnika, który uszlachetnia drzewa „naturalnej” ludzkiej mądrości swoją nauką). Buddysta, przyjmujący Chrystusa, nie musi się wyrzekać tego, co dał mu buddyzm; podobnie jak żyd, który Go przyjmuje, nie musi się wyrzekać swoich religijnych korzeni. Chrześcijaństwo jest historyczną kontynuacją judaizmu i egzystencjalną kontynuacją buddy-zmu. Przyjąć pomoc Chrystusa, albo ją odrzucić – o tym każdy musi w pewnym momencie swego życia sam zadecydować. Buddyście może być nawet łatwiej przyjąć Jezusa, niż wy-znawcy judaizmu. Żyd bowiem może – jak to się już zdarzyło – nie zauważyć Mesjasza w Jezusie z Nazaretu. Może zapytać: skoro przyszedł, to dlaczego nic się nie zmieniło? dlaczego nadal jest tyle cierpienia? Buddysta zaś może myśleć: skoro sam nie mogę sobie poradzić ze swoim życiem, to dlaczego nie poprosić o pomoc Jezusa? Jedno i drugie pytanie ma sens. Wydaje się jednak, że wcześniej można znaleźć odpowiedź właśnie na to drugie. Można w ten sposób zostać „buddyjskim” chrześcijaninem – zmagać się i w tych zmaganiach prosić o pomoc Jezusa.
(13) Cheng Li-chin, From The Buddhist Temple To The Christian Church, w: www.theonet.dk/spirituality/index.htm, 1999.(14) W. Duch, Buddyjskie ideały, W: Przegląd Powszechny 4/1995, s. 72–82.(15) D. de Rougemont, Osoba, Anioł i Absolut albo dialog między Wschodem i Zachodem, w: Literatura na świecie 1/1987, s. 280.(16) J. Aagaard, Buddha and Christ, w: www.theonet.dk/spirituality/index.htm, 1996.(17) The symbol of Christianity is therefore the cross. It is the key to the Christian faith, just as the wheel is the key to the Buddhist dharma (tamże).(18) „Go forth in all the world, for the good of the many, for the welfare of the many, in com-passion for the world. Preach the teaching, magnificent as it is in the beginning, magnificent as it is at the end. Preach a life of holiness, perfect and pure” (tamże).(19) René Laurentin, Szatan – mit czy rzeczywistość? Nauczanie i doświadczenie Chrystusa i Kościoła, „PAX”, Warszawa 1997, s. 125.(20) Por. M. I. Rupnik, W ogniu krzewu gorejącego. Wprowadzenie do życia duchowego, Wyd. Księży Marianów, Warszawa-Lublin 1997, s. 49.(21) D. de Rougemont, Udział diabła, Warszawa 1992.(22) Kard. Godfried Danneels, Prawdziwym zagrożeniem dla wiary jest… religia, w: Więź 5/1992, s. 61–63.