- 26 stycznia, 2021
- przeczytasz w 5 minut
Jak co roku parę myśli, ale tym razem już po zakończeniu, niezwykłego, bo pandemicznego Tygodnia Modlitw o Jedność Chrześcijan. Niestety, nie mogę odwołać spostrzeżeń z minionego roku, ale odnoszę wrażenie, że pandemia właściwie niewiele zmieniła, a raczej ods...
Było, minęło, ale co będzie?
Jak co roku parę myśli, ale tym razem już po zakończeniu, niezwykłego, bo pandemicznego Tygodnia Modlitw o Jedność Chrześcijan. Niestety, nie mogę odwołać spostrzeżeń z minionego roku, ale odnoszę wrażenie, że pandemia właściwie niewiele zmieniła, a raczej odsłoniła, może, poza tym, że utyskiwanie duchownych różnych wyznań na „wojujący ateizm i sekularyzację” bywa głośniejsze, a czasem wręcz nieznośne.
Zacznę od cytatów. Dwóch moich znajomych duchownych, niezależnie od siebie, podzieliło się ze mną ostatnio przemyśleniami nt. Tygodnia Modlitw i ekumenizmu w ogóle. Jeden z ulgą odetchnął „Uff, wreszcie już koniec”, a drugi stwierdził nawet, co mu nieraz wyrzucałem, że jest ‘ekumenicznym pesymistą’, gdyż „nie można mieć relacji wobec czegoś, czego nie ma.” I żebyśmy się na wstępie dobrze zrozumieli – obydwaj panowie nie są ekumenicznymi amebami, nie są uśpionymi urzędnikami, którzy raz w tygodniu otwierają i zamykają kościół, czy ukrytymi fundamentalistami. Raczej są realistami i praktykami, i nawet jeśli w ferworze dyskusji padnie taka czy inna wypowiedź, która nie nadaje się do powtórzenia (nie ze względu na niecenzuralne słowa, które są bardziej słabością naczelnego ekumenizm.pl) to znając ich, nie mam wątpliwości, że mam do czynienia z osobami, które mimo wszystko, wbrew wszystkiemu i wszystkim, mają solidny, ekumeniczny kościec.
Co to znaczy? Wprawdzie mogliby się wygodnie urządzić w swoich tradycjach wyznaniowych i mieć tak naprawdę w nosie, co dzieje się u innych, to jednak mają świadomość (przynajmniej ja to tak odbieram), że zabarykadowanie się w wyznaniowym schronie to prosta droga do uwiądu – intelektualnego i duchowego.
Poczucie absolutnej samowystarczalności, będące skądinąd w niektórych środowiskach cnotą, esencją tożsamości czy wręcz artykułem wiary, to doskonała recepta na życie w konfesyjnej bańce, w której role są przydzielone, a język mocno przewidywalny. Oczywiście, powyższe można odwrócić i stwierdzić, że równie przewidywalna i wyreżyserowany jest… cały ten ekumenizm.
Taki zarzut – wielorako formułowany – pojawia się w kontekście Tygodnia Modlitw o Jedność Chrześcijan, który frekwencyjnie kona na oczach uczestników, a zrzucenie tego faktu na Covid-19 byłoby pójściem na skróty. Oprócz wrogości, której erupcje można zaobserwować na konfesyjnych forach dyskusyjnych czy też na ekumenizm.pl (FB), jest coraz większy i znany już problem z obojętnością wobec spraw ekumenicznych. A paradoks polega na tym, że ekumenizm w swoich różnych odcieniach i wymiarach jest we współczesnym świecie, a także w życiu wewnętrznym Kościołów, rzeczywistością do bólu namacalną. W jakim sensie?
Jeśli rozumiemy ekumenizm jako spotkanie czy nawet zderzenie z innymi sposobami wierzenia, myślenia i wyznawaniem Chrystusa to oczywiste jest, że każdy z Kościołów ma ekumeniczny poligon na swoim podwórku: ileż to debat toczą współcześni rzymskokatolicy w kontekście przemian i reform, sporów między konserwatystami a liberałami, choćby na krótkim odcinku pontyfikatu papieża Franciszka?! Te rozmowy, choć w znacznie ograniczonym zakresie, toczą się również w polskim Kościele rzymskokatolickim. Nie inaczej jest w Kościołach mniejszościowych, w których – w zależności od proweniencji – zaangażowanie ekumeniczne otaczane jest kordonem bezpieczeństwa do koniecznego minimum w obawie przed eskalacją wewnętrznych walk. Tak oto mamy i takie Kościoły członkowskie Polskiej Rady Ekumenicznej (PRE), które ekumenizm chcą ograniczyć do kwestii koniecznych, do jakiś tam uprzejmości o jak najniższym stopniu (z)obowiązywalności. W tym kontekście Tydzień Modlitw o Jedność Chrześcijan jawi się jako koszmar lub przynajmniej heroiczna walka przedszkolaka z rozwodnionym szpinakiem na talerzu, który trzeba skonsumować, przetrawić i jak najszybciej zapomnieć o traumie aż do następnego razu.
Czym ma być zatem ekumenizm i jaki jest sens odtwarzania styczniowego programu? Graniem na wygranie? – jak stwierdził jeden z przytoczonych na wstępie duchownych? A jeśli tak to wygraniem czego?
W tym roku uczestniczyłem w paru nabożeństwach i byłoby nieuczciwe, gdybym stwierdził, że zabrakło inspirujących i kontrowersyjnych myśli – wystarczy zapoznać się z wypowiedziami, jakie padły podczas obydwu łódzkich nabożeństw. Były też, oczywiście, inne.
Same nabożeństwa – choć to kwestia bardzo subiektywna – były za długie, nużące i po prostu przegadane jakby wielomówność i religijne gadulstwo komukolwiek miało w czymkolwiek pomóc. Gdzieniegdzie, w momentach, w których liturg wzywał(a) do radości czy jakiejś formy zaufania Bożemu zrządzeniu, słychać było znudzenie i sabotaż wypowiadanych słów, a nie autentyczną radość. Może taki jest nie-urok polskiej pobożności czy tłumaczonych z innych języków tekstów liturgicznych… może, jednak trudno odpędzić się od wrażenia, że arcyniewyraźny jest ślad po entuzjazmie i przejęciu ekumenicznymi sprawami, które charakteryzowały polski ekumenizm w czasach głębokiego PRL‑u.
PRE i Kościół rzymskokatolicki produkują co jakiś czas wspólne oświadczenia ekumeniczne, które nikomu nie są potrzebne, a to dlatego, że nie mają jakiegokolwiek przełożenia na codzienność, bo albo są mdłe w swoim klerykalnym, mocno hermetycznym narzeczu albo prawie nikogo nie obchodzą (wspólne święcenie niedzieli czy odezwa ekologiczna). W tematach ważnych i trudnych, których nie brakuje, nie ma woli czy odwagi nazwania odmiennych stanowisk, mimo że każdy wie, iż różne Kościoły mają różne podejście w różnych sprawach i do paruzji najwyraźniej nic się w tej materii nie zmieni.
W samej PRE są Kościoły, które ekumenizm traktują jak męczącego telemarketera, inne z kolei inscenizują eklezjodramat rozpisany na wiele aktów „Jakby tu wyjść z PRE i czy może ktoś zechce nas powstrzymać?”, jeszcze inne wolą siedzieć cicho i milczeć w obawie przed tym, co powiedzą więksi albo jak odburknie władza przez lokalnego komisarza partyjnego lub samorządowca rozdającego konfitury.
Debat teologicznych, ścierania się odmiennych punktów widzenia, nawet formułowania protokołów różnic, właściwie brak, bo mało kto chce zakłócać święty spokój i konformizm codzienności. PRE trwa – póki co z tą samą liczbą Kościołów członkowskich, tą samą liczbą rzeczywiście aktywnych oddziałów i od kilkudziesięciu lat niewiele nie zmieniając w swoim funkcjonowaniu w zmieniającym się świecie.
Badania i konferencje ekumeniczne stały się właściwie domeną kilku katolickich ośrodków uniwersyteckich, podczas gdy pozostała część ekumeny zwolniła się z obowiązku prowadzenia dyskursu ekumenicznego, wykraczającego poza opłacaną przez państwo codzienność uczelnianą. Zamiast kultury ekumenicznego sporu przez cały rok jest hermeneutyka uśmiechu i zawekowania w wyznaniowych słoikach z przerwami na oględziny schowka w ramach styczniowych obrzędów.
Było, minęło, ale co będzie..?