Ewangelia dla Europy
- 7 marca, 2009
- przeczytasz w 6 minut
Unia Europejska, jeśli ma być rzeczywiście silna jednością, potrzebuje realnej, a nie tylko werbalnej (takiej jak zaprezentowana na okrzykniętym wielkim sukcesem Tuska ostatnim szczycie) solidarności. A tę może uzyskać tylko dzięki odwołaniu do wspólnych, silnych, religijnych i filozoficznych wartości, na których opierała się przez tysiąclecie jej historia, i na których budowali ojcowie założyciele jednoczącej się Europy. Oznacza to jednak, że Traktat Lizboński, który starannie omija problem europejskich korzeni i wyklucza […]
Unia Europejska, jeśli ma być rzeczywiście silna jednością, potrzebuje realnej, a nie tylko werbalnej (takiej jak zaprezentowana na okrzykniętym wielkim sukcesem Tuska ostatnim szczycie) solidarności. A tę może uzyskać tylko dzięki odwołaniu do wspólnych, silnych, religijnych i filozoficznych wartości, na których opierała się przez tysiąclecie jej historia, i na których budowali ojcowie założyciele jednoczącej się Europy.
Oznacza to jednak, że Traktat Lizboński, który starannie omija problem europejskich korzeni i wyklucza z nich chrześcijaństwo powinien wylądować, jak najszybciej tam gdzie już umieścili go Irlandczycy, czyli w koszu na śmieci. Punktem zaś wyjścia dalszych rozważań nad przyszłością Europy musi być chrześcijaństwo i jego kategorie etyczne i społeczne.
Solidarność kontra interesy
Kryzys, który obudził uśpione gospodarcze demony interwencjonizmu i stawiania granic, a także pokazał, jak łatwo jest skłonić obywatelii państw unijnych do niechęci wobec innych jest tego najlepszym przykładem. Politycy, którzy – jak Nicolas Sarkozy – jeszcze niedawno mieli pełne usta frazesów o potrzebie solidarności i tworzenia wspólnej europejskiej tożsamości, dziś wracają – i to nie tylko w działaniu, ale i deklaracjach – do twardej obrony interesów narodowych. I ani myślą troszczyć się o inne państwa, narody, czy choćby o organizację, którą do niedawna uznawali za wzór i nadzieję dla całęgo świata. Nieco ostrożniej, ale w istocie to samo robi Angela Merkel, która odrzuca prośbę Węgier o pomoc, nie w imię solidarności, ale obrony stanu posiadania Niemiec. Nie ma w tym zresztą nic dziwnego. Bliskość wyborów, wymusza na politykach działania zgodne z tym, czego oczekują obywatele ich państw. A im bliska jest sprawdzona i zrozumiała zasada „bliższa koszula ciału”.
Myślenie takie i wynikające z niego działania, choć całkowicie zrozumiałe, jednoznacznie pokazują, że o wspólnej tożsamości unijnej, która miała się stać podstawą pogłębiania wspólnoty, nie ma nawet, co marzyć. Unijne gwiazdki, hymny i symbole świetnie sprawdzają się na pochodach Schumanna, ale nijak mają się do emocji czy tożsamości obywatelii państw unijnych. Tym, co realne i co działa w sytuacji kryzysu czy niebezpieczeństwa są wyłącznie tożsamości narodowe i państwowe. Unia zaś nie ma nie tylko nic do zaproponowania, ale w ogóle nie jest traktowana jako podmiot, z którym warto się liczyć, gdy zaczynają się kłopoty.
Bez własnej tożsamości
I nie ma się, co oszukiwać, że kilkusetstronicowy Traktat Lizboński czy nawet jakaś inna, jeszcze mocniej stawiająca sprawę integracji „konstytucja” cokolwiek by zmieniła. Unia choć istnieje od kilkudziesięciu lat nie dopracowała się wspólnej tożsamości czy choćby realnej wspólnoty wartości. O ile za swój kraj przynajmniej niektórzy z sytych Europejczyków są w stanie umrzeć, to nie chcą poświęcać się dla obywateli innych krajów. I nie chodzi tylko o ofiarę z życia, ale także o zwykłą rezygnację z niektórych wygód czy chęć podzielenia się – gdy i nam zaczyna brakować – środkami finansowymi z biedniejszymi. Doskonale pokazał to kryzys gazowy i szerzej stosunki polityczne z Rosją. Od lat 30. nic się nie zmieniło. Tak wówczas, jak i teraz nikt nie chce umierać (czy choćby płacić większe podatki) za Gdańsk, Budapeszt, Warszawę czy Tallinn.
Silne eksponowanie interesów silniejszych, a na razie mimo deklaracji o zachowaniu idei solidarności europejskiej niewiele zdarzyło się rzeczy, które mogłyby zmienić taką ocenę, i bezwzględne egzekwowanie polityki brukselskiej wobec słabszych (casus Irlandii, na której wymuszono powtórzenie referendum, czego nie próbowano wymuszać na Francji – jest tego najlepszym przykładem) w sytuacji kryzysu prowadzi albo do całkowitego podporządkowania w imię bezpieczeństwa mniejszych państw członkowskich najsilniejszym (co oznacza realny koniec wspólnoty), albo zdecydowane poluzowanie, a może nawet zerwanie unijnych więzów i powrót nawet nie do Europy dwóch prędkości, ale do Europy wielu prędkości, w których pierwsze skrzypce grają wprost wyrażane interesy narodowe.
Powrót do korzeni
Aby tego uniknąć trzeba wrócić do myślenia Ojców Założycieli Unii, czyli do chrześcijaństwa. To w jego ideach, w myśleniu o Bogu i człowieku zakorzeniona jest prawdziwa solidarność. „Sprawiedliwie struktury są, jak mówiłem, niezbędnym warunkiem dla sprawiedliwego społeczeństwa, nie powstają jednak ani nie działają bez konsensusu moralnego społeczeństwa wokół podstawowych wartości i w sprawie konieczności życia tymi wartościami, nawet wbrew interesowi osobistemu. Tam, gdzie Bóg jest nieobecny (…) wartości te nie pojawiają się z całą swą siłą i nie ma konsensusu co do nich. Nie chcę powiedzieć, że niewierzący nie mogą żyć wysoką i przykładną moralnością; mówię tylko, że społeczeństwo, w którym nie ma Boga, nie znajduje konsensusu niezbędnego dla wartości moralnych i siły do życia według wzoru tych wartości, a nawet wbrew swoim interesom”– mówił Benedykt XVI podczas przemówienia na otwarciu V Konferencji Ogólnej Episkopatu Ameryki Łacińskiej. A tę myśl można i trzeba zastosować także do Europy.
Poświęcenie, a tym jest w istocie podzielenie się dobrami w sytuacji, gdy nam samym zaczyna ich zbywać, jest bowiem możliwe tylko wtedy, gdy w innych widzimy braci, gdy uznajemy ich za współuczestników tego samego losu. A to jest możliwe tylko w oparciu o wspólnotę przekonań bardziej trwałych niż traktatowe zapisy o prawie do szczęścia lub konsumpcji. Tym zaś, co nie tylko bardziej trwałe, ale i dobrze zakorzenione w tradycji europejskiej jest właśnie chrześcijaństwo, które przypomina, że źródłem prawdziwej solidarności jest wiara w to, że wszyscy ludzie są braćmi, bo mają tego samego Ojca.
Polska misja
Polscy politycy zaś powinni, i to nie tylko przez wzgląd na tak często przywoływaną wierność dziedzictwu Jana Pawła II, ale także ze zwykłego rozsądku politycznego, który nakazuje wspieranie europejskiej solidarności i sprawiedliwości, wspierać taki kierunek myślenia. Lech Wałęsa wzywający powrotu do chrześcijaństwa w unijnych dokumentach wbrew pozorom jest zatem większym realistą i sprawniejszym analitykiem rzeczywistości unijnej, niż urzędnicy rządowi, jak ognia unikający deklaracji religijnych i skupiający się na nieustającym podkreślaniu znaczenia instytucji i zapisów prawnych. Te ostatnie są bowiem puste, jeśli nie kryje się za nimi spójny system religijny i światopoglądowy.
Im szybciej Europa zda sobie z tego sprawę, tym większe szansę na przetrwanie Unii Europejskiej i jej wzmocnienie. W sytuacji kryzysu jest o to łatwiej, ale chrześcijaństwo musi mieć szermierzy tej sprawy. Magdi Allam i jego partia obrońców chrześcijaństwa, która ma wystartować w najbliższych eurowyborach, nie wystarczy. Konieczne są odważne decyzje i deklaracje rządzących już w państwach UE. Szczególnie w Polsce, którą do wypełnienia roli swoistego państwa misyjnego w Europie zachęcał szczególnie mocno Jan Paweł II. „Jestem przekonany, iż Polacy to naród o ogromnych potencjale talentów ducha, intelektu, woli, naród, który stać na wiele i który w rodzinie narodów europejskich może odegrać doniosłą rolę” – mówił Jan Paweł II podczas pielgrzymki w 1997 roku. Jaka to rola? Jeśli wczytać się uważnie w myśli papieskie wypowiedziane nie tylko w trakcie tej pielgrzymki nie ulega najmniejszych wątpliwości, że chodzi o silne zaangażowanie Polski i Polaków w przemianę Europy w duchu Ewangelii i wartości chrześcijańskich.
„Zrąb tożsamości europejskiej zbudowany jest na chrześcijaństwie. A obecny kryzys jej duchowej jedności wynika głównie z kryzysu tej chrześcijańskiej samoświadomości”.
Polska i polscy politycy mogą oczywiście tę misję odrzucić, kierując się płytkim pragmatyzmem. Problem polega tylko na tym, że pragmatyzm, wbrew opiniom zwolenników sprowadzenia polityki do zapewnienia Polakom ciepłej wody w kranach, zazwyczaj nie sprawdza się w sytuacji wielkich wyzwań. A nic nie wskazuje na to, by XXI wiek z jego zagrożeniem terroryzmem, zapaścią demograficzną czy wieszczonym przez część analityków „końcem Europy”, miał być spokojniejszy niż wiek XX.
Tekst jest pełną wersją atykułu, który ukazał się w dzisiejszym numerze dziennika “Polska. The Times”.