- 3 lutego, 2017
- przeczytasz w 2 minuty
W ostatni weekend obejrzałam film „Kłamstwo” opowiadający historię procesu sądowego toczącego się pomiędzy Davidem Irvingiem a Deborą Lipstadt. Irving, znany angielski negacjonista oskarżył Lipstadt o zniesławienie. Polegało ono na zarzuceniu mu szerzenia tzw....
Kłamstwo
W ostatni weekend obejrzałam film „Kłamstwo” opowiadający historię procesu sądowego toczącego się pomiędzy Davidem Irvingiem a Deborą Lipstadt. Irving, znany angielski negacjonista oskarżył Lipstadt o zniesławienie. Polegało ono na zarzuceniu mu szerzenia tzw. „kłamstwa oświęcimskiego” zarówno w publikacji książkowej jej autorstwa, jak i osobiście.
Nie chcę w tym momencie koncentrować się na zjawisku negacjonizmu, które zasługuje wyłącznie na jedną ocenę, czy też doskonale opowiedzianej i zagranej historii samego procesu. Co innego w tym momencie wydaje się warte podniesienia. Mianowice, sędzia, ogłaszając wyrok, nie tylko orzeka o tym, czy przesłanki zniesławienia zostały spełnione, ale też odnosi się do sposobu uprawiania nauki. Rzetelności przedstawiania faktu, ich krytycznego weryfikowania, bądź też ich naginania do z góry przyjętej tezy. Te ostatnie działanie zostało wprost nazwane kłamstwem.
Takie podejście do faktów wydaje się być znajome, prawda? Przez ostatnie kilkanaście miesięcy mamy do czynienia z masową eksplozją postfaktów i naginania rzeczywistości zgodnie z jedyna słuszną wizją „jednolitej Polski katolickiej”. Czynią to publicyści, naukowcy, nawet niektórzy hierarchowie. Niczym innym są przecież wypowiedzi prof. Dudziak, autorki podstawy programowej wychowania do życia w rodzinie, dr. Paula Camerona, czy ostatnie działania Komisji ds. Petycji, która wprowadziła w obieg prawny projekt zaostrzenia ustawy aborcyjnej autorstwa Polskiej Federacji Ruchów Obrony Życia w sposób sugerujący obchodzenie przepisów o projektach obywatelskich.
Oczywiście takie praktyki mają oni swoich zwolenników, jednak przeciwnicy zyskują jedynie kolejny argument dla antyklerykalnych filipik. Truizmem byłby stwierdzenie, że działania podejmowane przez samozwańczych obrońców Kościoła rzymskokatolickiego nie służą nikomu i niczemu. Większość katolickiego tylko z nazwy społeczeństwa mocno dystansuje się do nauczania Kościoła, czego dowodzą ostatnie badania CBOS. Niemal 70 proc. respondowanych (10 proc. więcej niż więcej niż 10 lat temu) jest bowiem zdania, że ocena tego co dobre i złe powinna należeć do samego człowieka. Jest to zastanawiająco wysoki odsetek, jeśli weźmiemy pod uwagę 40 proc. dominicantes. Kościół zdaje się być na te wyniki obojętny.
Największym przegranym wydaje się być Kościół instytucjonalny, który traci twarz i autorytet, którego jedyną odpowiedzią zdaje się być syndrom „twierdzy oblężonej”. Trend ten potwierdza w swoim ingresowym — a więc niejako programowym — abp Jędraszewski mówiąc o przywiązaniu narodu do religii ( w domyśle katolickiej, w związku z odwołaniami do królowej w osobie Marii), czemu fakty zdają się przeczyć. Powszechnie stawiany znak równości między Polakiem i katolikiem wydaje się być zaklinaniem rzeczywistości. Cena takich praktyk jest wysoka — polega bowiem na utracie wiarygodności, której odzyskanie będzie trwało lata, jeśli w ogóle kiedykolwiek nastąpi.