- 31 października, 2024
- przeczytasz w 4 minuty
I oto znów w okolicy Święta Reformacji lutrzy z wielu zakątków protestanckiej bańki - obok reformacyjnego fajansu, powtarzania założycielskich legend o mniszym bohaterze z młotkiem lub bez - pojawiają się co rusz wezwania do nowej Reformacji.
Nie reforma, a Reformacja, nawet jeśli niedoskonała
I oto znów w okolicy Święta Reformacji lutrzy z wielu zakątków protestanckiej bańki — obok reformacyjnego fajansu, powtarzania założycielskich legend o mniszym bohaterze z młotkiem lub bez — pojawiają się co rusz wezwania do nowej Reformacji.
Podczas gdy jedni kolejnej reformacji się domagają, to inni przed reformacją ostrzegają, modląc się o ratunek przed zmianami, aby wszystko lub możliwie wiele pozostało takie jak kiedyś.
Święto Reformacji jak mało które dzieli i łączy różnych chrześcijan, a jednocześnie jest dla wielu przychylnych i obojętnych obserwatorów ogromnym rezerwuarem, do którego można wlać niezrealizowane tęsknoty duchowej odnowy, a być może urzeczywistnienia jakiejś formy nowego społecznego bytu.
Podziały, jakie wywołuje nie tylko Święto Reformacji i sama Reformacja, niekoniecznie muszą przebiegać wzdłuż protestancko-rzymskokatolickiej linii demarkacyjnej, gdyż podobnie jak Reformacja nie istnieje w liczbie pojedynczej, a jedynie w liczbie mnogiej, tak i jej postrzeganie i odczuwanie różnią się w zależności od tradycji wyznaniowej, a także w ich wnętrzu.
W oczywisty sposób Święto Reformacji wzbudza w mojej tradycji szczególne emocje. Dość łatwo je unieszkodliwić lub skanalizować w sentymentalnym rozpamiętywaniu, a z nas samych jeszcze łatwiej uczynić groteskowo poważnych administratorów popiołów, takiej religijnej masy upadłościowej. Być może taka jest natura uroczystości religijnych, że pewne elementy wybrzmiewają mocniej i ze względu na okoliczności trudniej spojrzeć głębiej i zastanowić się, jaki sens ma Reformacja, Święto Reformacji, a co za tym idzie Kościół ewangelicki, używając nieco inkluzywnego ujęcia.
Pozwólcie na nieco osobiste akcenty, bo w tym roku akurat mija 30 lat, kiedy wszedłem do kościoła św. Mateusza w Łodzi i poczułem się jak w domu. A było to poczucie „wolne” od całego teologicznego balastu polemik, powierzchownych apologetyk czy nawet solidnej wiedzy teologicznej. To przyszło dopiero później, a apologetyka częściowo ustała.
Z perspektywy czasu patrzę na to wydarzenie i na moje bycie w Kościele jak na wejście w reformacyjny strumień, który nigdy nie przestał płynąć i zasadniczo nie rozpoczął się u schyłku średniowiecza wraz z Lutrem, a znacznie wcześniej i zakończy się dopiero wtedy, gdy wszystko się zakończy. Wszedłem do tego rwącego nurtu w konkretnym momencie i w ciągu tych wszystkich lat zderzyłem się z różnymi duchowościami — moi duszpasterze byli/są (niektórzy wciąż żyją) zdecydowanymi ewangelikałami, kościelnymi pietystami albo krytycznymi teologami gdzieś z pogranicza teologów dialektycznych XX wieku. Dzięki nim i wielu innym ludziom uczyłem się w ewangelicyzmie katolicyzmu w jego różnych odcieniach i zasadniczo proces ten trwa. Dla niektórych może to brzmieć jak paradoks czy nawet bluźnierstwo, ale to dzięki Reformacji zacząłem rozumieć i kochać Una Sancta Catholica Ecclesia w jego często wykluczających się lub obojętnie nastawionych wariacjach.
Nie lubię reform, ale lubię Reformację z jej konglomeratem niejednokrotnie sprzecznych stanowisk i nieznośną gotowością do dzielenia się. Reformy kojarzą mi się z czymś statecznym, korporacyjnym projektem, który trzeba przyjąć, przegłosować i później wprowadzić w życie Reformacja z jej niedopowiedzeniami i napięciami jest odczuwalnie czymś żywym albo żywszym. Ona nie dzieje się tylko 31 października, ale za każdym razem, gdy zbór gromadzi się wokół Słowa i Sakramentu, ona dzieje się wtedy, gdy dostrzeżemy względność naszych osądów i bez obaw spojrzymy na Chrystusa, ona ma sens, gdy Kościół nie jest celem sam w sobie, a narzędziem i przestrzenią wielopostaciowej łaski. Zasadniczo Chrystus jest re-formacją każdej i każdego z nas, Kimś, kto wszystko czyni nowym, nas czyni nowym.
Bardzo cenię sobie niedoskonałość mojej tradycji. Lubię jej wady i choć wiele mnie wkurza to pociesza mnie fakt, że Kościół, którego jestem częścią, nie jest moim dziełem, nie ja go tworzę czy buduję o własnych siłach, ale wierzę, że jest on budowany czasami wbrew moim opiniom, wyobrażeniom czy mimo małej wiary. Jestem wdzięczny również za to, że reformacyjna tradycja umożliwia, a wręcz zakłada relatywizm własnego stanowiska, otwiera drzwi do innych korytarzy, rzucając nowe światło na rwący nurt własnej rzeki.
Cieszę się, że dziś w niektórych kościołach ewangelickich nabożeństwa reformacyjne połączone były ze wstąpieniem nowych Sióstr i Braci do Kościoła. Jeszcze bardziej się cieszę, że głoszone było Słowo i sprawowany był Sakrament Ołtarza, a w Spowiedzi Świętej na nowo wybrzmiało przymierze Sakramentu Chrztu Świętego.
Nawet jeśli sceptycznie podchodzę do 25. rocznicy podpisania Wspólnej Deklaracji w sprawie Nauki o Usprawiedliwienia, nie deprecjonując jej przełomowego charakteru, cieszę się z wypowiedzi tych znanych i nieznanych katolików, ale też innych chrześcijan, którzy dostrzegają w tym wydarzeniu jakiś duchowy potencjał. Cieszę się też, że Reformacja w swojej niedoskonałej uniwersalności inspiruje chrześcijan, którzy historycznie czy dogmatycznie niekoniecznie dostrzegają swój dom tam, gdzie ja go widzę.
Reformacja pokazuje, że możemy cieszyć się z różnych rzeczy. Dla mnie Święto Reformacji pozostanie świętem radości i wdzięczności, a tychże reformacyjne życzę Wszystkim czytającym te słowa.