Opinie

“Trzeci Adam” Jerzego Pietrkiewicza — gawędziarska proza o mariawitach


W śro­do­wi­skach maria­wic­kich „Trze­ci Adam” uchodzi(ł) za książ­kę gro­zy, wręcz narzę­dzie demon­ta­żu i osta­tecz­nej kom­pro­mi­ta­cji maria­wi­ty­zmu. Fakt, że książ­ka Jerze­go Pietr­kie­wi­cza była nie­do­stęp­na w języ­ku pol­skim, przyj­mo­wa­no wśród maria­wic­kiej opi­nii nie­pu­blicz­nej wręcz z ulgą.


Jed­no­cze­śnie w lite­ra­tu­rze zagra­nicz­nej była to jedy­na książ­ka kształ­tu­ją­ca wyobra­że­nie o maria­wi­ty­zmie, ale mało kogo to inte­re­so­wa­ło. W lite­ra­tu­rze zachod­niej ist­nia­ły już pokry­te kurzem publi­ka­cje maria­wic­kie, w tym tak­że w j. nie­miec­kim, ale nie mia­ły one pozy­tyw­ne­go wydźwię­ku. W pod­ręcz­ni­kach do histo­rii dogma­tów obsza­ru ewan­ge­lic­kie­go oraz rzym­sko­ka­to­lic­kie­go na począt­ku XX wie­ku, maria­wi­ci jed­no­gło­śnie okre­śla­ni są mia­nem sek­ty i trak­to­wa­ni w spo­sób lek­ce­wa­żą­cy.

Nie­spo­koj­na książ­ka

Sta­ra­niem Wydaw­nic­twa Iskry Trze­ci Adam Jerze­go Pietr­kie­wi­cza uka­zał się po pol­sku. Wresz­cie! Na krót­ko przed śmier­cią spo­tka­nie na temat publi­ka­cji zor­ga­ni­zo­wał i recen­zję zdą­żył napi­sać prof. Zbi­gniew Miko­łej­ko, jeden z naj­wy­bit­niej­szych pol­skich reli­gio­znaw­ców. Stwier­dził, że tej książ­ki „Nie da się czy­tać w spo­ko­ju ducha”, uzu­peł­nia­jąc, że cho­dzi o „dra­mat wia­ry rady­kal­nej, wprost sza­leń­czo pró­bu­ją­cej się wydo­być na abso­lut­ną wol­ność.”

Owszem, tej książ­ki nie da się czy­tać ze spo­ko­jem, gdyż nie jest to suchy doku­ment histo­rycz­ny napi­sa­ny na pod­sta­wie wni­kli­wych badań, speł­nia­ją­cych stan­dar­dy pra­cy nauko­wej. Jest to zasad­ni­czo fik­cja lite­rac­ka ukie­run­ko­wa­na na gene­ro­wa­nie emo­cji, a następ­nie ich potę­go­wa­nie. To opo­wieść, będą­ca kok­taj­lem róż­nych gatun­ków lite­rac­kich sub­tel­nie oddzia­ły­wu­ją­cą na zmy­sły czy­tel­ni­ków. To bar­dzo dobra i inte­re­su­ją­ca lite­ra­tu­ra inte­gru­ją­ca pochod­ną true cri­me z psy­cho­lo­gi­zu­ją­cy­mi reflek­sja­mi auto­ra, repor­taż i gawę­dę.

Pietr­kie­wicz vel Peter­kie­wicz napi­sał świet­ną książ­kę i co do tego nie ma żad­nych wąt­pli­wo­ści. Czy­tel­nik otrzy­mu­je osza­ła­mia­ją­cą daw­kę impul­sów zapa­ko­wa­nych w wyma­ga­ją­cą lite­ra­tu­rę, w dodat­ku zwin­nie prze­tłu­ma­czo­ną na język pol­ski. To aż tyle i – nie­ste­ty – tyl­ko tyle, gdyż książ­ka Pietr­kie­wi­cza nie jest mery­to­rycz­ną pod­sta­wą do stu­dium nad maria­wi­ty­zmem. Zasad­ni­czo nie jest to rów­nież książ­ka o maria­wi­ty­zmie jako takim, nie jest to też książ­ka teo­lo­gicz­na, gdyż sam autor spe­cjal­nie teo­lo­gią nie jest zain­te­re­so­wa­ny, ani też nie jest w niej szcze­gól­nie obe­zna­ny.

Poświę­ca­jąc na wni­kli­wą lek­tu­rę Trze­cie­go Ada­ma kil­ka wie­czo­rów, nie mogłem odpę­dzić się od wra­że­nia, że mogła­by być ona napi­sa­na wła­ści­wie o każ­dym ruchu reli­gij­nym, a już na pew­no o chrze­ści­ja­nach pierw­szych wie­ków. Ich poglą­dy, ducho­wość i prak­ty­ki reli­gij­ne dla wie­lu im współ­cze­snych i pono­wo­cze­snych chrze­ści­jan wyda­wać się mogły/mogą co naj­mniej gor­szą­ce lub nie­zro­zu­mia­łe.

Trze­ci Adam to książ­ka o abp. M. Micha­le Kowal­skim, ale bynaj­mniej nie jego bio­gra­fia, a zasad­ni­czo dobrze czy­ta­ją­ca się opo­wiast­ka. Abp Michał uka­za­ny jest w niej jako reli­gij­ny geniusz z licz­ny­mi talen­ta­mi, a z dru­giej stro­ny jako demo­nicz­ny dra­pież­ca. Trze­ci Adam to też nie opo­wieść o maria­wi­tach, co wewnętrz­na pole­mi­ka auto­ra ze swo­im wyobra­że­niem o maria­wi­tach i to w bar­dzo wąskim wymia­rze. Nie­skry­wa­na fascy­na­cja i podziw mie­sza­ją się z iro­nią i odra­zą, i w momen­cie emo­cjo­nal­nych wyła­do­wań auto­ra uważ­ny czy­tel­nik orien­tu­je się, że nie zna­lazł się w labo­ra­to­rium czy warsz­ta­cie histo­ry­ka, ale w nie­szczel­nym akwa­rium, do któ­re­go autor dorzu­ca kolej­ne oka­zy, nie będąc do koń­ca pewien, co w koń­cu z tego wyj­dzie, kto kogo pożre lub zachwy­ci.

Pietr­kie­wi­czo­wi nale­żą się pośmiert­nie wyra­zy uzna­nia za ilość zebra­ne­go mate­ria­łu, jed­nak nie on jest tutaj naj­istot­niej­szy, a to, co autor umie­ścił w swo­im ima­gi­na­rium. Nie ule­ga wąt­pli­wo­ści, że to, cze­go nie zdo­łał zna­leźć lub cze­go nie doczy­tał, po pro­stu wymy­ślił i dopi­sał.

Nie było­by tej książ­ki, gdy­by nie pomoc samych maria­wi­tów (przy­naj­mniej tak zade­kla­ro­wał Pietr­kie­wicz), w tym nie tyl­ko cór­ki jed­ne­go z wzgar­dzo­nych i od daw­na nie­ży­ją­cych już bisku­pów płoc­kich, ale też byłych maria­wi­tów. Co wię­cej, dotar­cie do mate­ria­łów i luź­no odtwa­rza­nych roz­mów, było moż­li­we rów­nież dzię­ki roz­ła­mo­wi (1935) i nie­trud­no się zorien­to­wać, że na wewnątrz­ma­ria­wic­kiej linii kon­flik­tu Pie­ter­kie­wi­czo­wi uda­ło się wznieść inte­re­su­ją­cą kon­struk­cję arcy­bi­sku­pa-demo­na i roz­wi­nąć wie­lo­wąt­ko­wą teo­rię reli­gij­ne­go uwie­dze­nia. Taj­ne źró­dła, zasły­sza­ne infor­ma­cje zasad­ni­czo unie­moż­li­wia­ją poważ­ne trak­to­wa­nie tre­ści, któ­rą autor miał­by w wiel­kiej tajem­ni­cy otrzy­mać.

Pro­ble­mem u Pie­ter­kie­wi­cza jest nie tyl­ko jego wizja abpa M. Micha­ła Kowal­skie­go, św. Marii Fran­cisz­ki czy maria­wi­tów i maria­wi­ty­zmu w ogó­le, ale też jego wyobra­że­nie kato­li­cy­zmu jako takie­go. Widać, że autor o wie­le swo­bod­niej czu­je się w reflek­sji reli­gio­znaw­czej w for­ma­cie pop niż w reflek­sji teo­lo­gicz­nej czy nawet kon­fe­sjo­znaw­czej. Już w Pro­lo­gu zauwa­ża­my, że Pie­ter­kie­wicz kul­ty­wu­je dość naiw­ną wizję kato­li­cy­zmu, tro­chę baj­ko­wą, stwier­dza­jąc m.in.: „Dla kato­li­ków, mimo że pie­lę­gnu­ją ducha pojed­na­nia wobec odmien­nych wyznań chrze­ści­jań­stwa, maria­wi­tyzm sta­no­wi obra­zę teo­lo­gicz­ne­go dobre­go sma­ku.” W tym zda­niu wybrzmie­wa nie tyl­ko stron­ni­czość i szczyp­ta pogar­dy, ale dość mono­li­tycz­na wizja kato­li­cy­zmu, któ­ra docho­dzi do gło­su po wie­lo­kroć.

Przy­pusz­cze­nia i domy­sły, czy­li praw­da?

Siła i moc nar­ra­cji Pietr­kie­wi­cza pole­ga też na tym, że zręcz­nie posłu­gu­je się nie­do­po­wie­dze­nia­mi i mani­pu­la­cją. Czy­tel­nik wpro­wa­dza­ny jest w świat auto­ra, jak­by deli­rium cha­ry­zma­tycz­ne­go uczo­ne­go, z któ­re­go cięż­ko wyjść o wła­snych siłach, jeśli wia­ry­god­ność słów auto­ra przyj­mie się za dobrą mone­tę.

Przy­kład? Odno­sząc się do M. Fran­cisz­ki i jej rela­cji z przy­szłym abp. M. Micha­łem Kowal­skim, Pie­ter­kie­wicz arty­ku­łu­je to, o czym do dziś plot­ku­je się w śro­do­wi­skach (nie)ekumenicznych, a wcze­śniej w pra­sie naro­do­wej mię­dzy­woj­nia. Cho­dzi o suge­stie o rze­ko­mym współ­ży­ciu intym­nym Matecz­ki i arcy­bi­sku­pa.

Pietr­kie­wicz, odno­sząc się do frag­men­tu z Krót­kie­go życio­ry­su Matecz­ki i łącząc go z śre­dnio­wiecz­nym legen­da­mi o św. Kla­rze i Fran­cisz­ku stwier­dza: „Opi­sa­ne fak­ty i emo­cjo­nal­ny ton przy­to­czo­ne­go frag­men­tu pro­wa­dzą do jed­ne­go wnio­sku: że mistycz­ne zbli­że­nie księ­dza Micha­ła i Marii Fran­cisz­ki mogło mieć tak­że wymiar fizycz­ny” (62), aby dalej stwier­dzić, że „nie­unik­nio­nym jest wnio­sek, że doszło do mistycz­ne­go kazi­rodz­twa.” (63) Mamy zatem tryb warun­ko­wy, że coś mogło się stać i przez sam fakt praw­do­po­do­bień­stwa, ura­sta do ran­gi nie­pod­wa­żal­ne­go wnio­sku.

Ten mecha­nizm powta­rza­ny jest wie­lo­krot­nie, choć­by w tych momen­tach, gdy Pietr­kie­wicz nie­ja­ko wcie­la się w rolę rzecz­ni­ka pra­so­we­go arcy­bi­sku­pa (od str. 142 i dalej), auto­ry­ta­tyw­nie stwier­dza­jąc, co biskup miał napraw­dę na myśli i – co wię­cej – jaki był jego stan ducho­wy. Ta nar­ra­cja nie­do­po­wie­dzeń, supo­zy­cji i zwy­kłych spe­ku­la­cji pod­bu­do­wy­wa­na jest dość pro­sty­mi narzę­dzia­mi zna­ny­mi dziś z pra­sy bru­ko­wej i róż­nych deep fej­ków. Pietr­kie­wicz sto­su­je do tego pyta­nia, a raczej kaska­dę pytań, któ­re zasad­ni­czo pyta­nia­mi nie są, a po pro­stu teza­mi na potrze­by akcji: „Czy [Kowal­ski] upar­cie pró­bo­wał­by skło­nić Matecz­kę do aktów nie­czy­stych, gdy­by nie pozo­sta­wa­li wcze­śniej w rela­cji, któ­ra upraw­nia­ła go do takie­go zacho­wa­nia? A jeśli byli w takich sto­sun­kach, to dla­cze­go ona odma­wia­ła speł­nie­nia jego próśb?” (79)

Praw­da jest dowol­na

To nie­istot­ne, czy Pietr­kie­wicz sto­su­je tryb warun­ko­wy (czę­ste „mogło­by być”), czy snu­je przy­pusz­cza­nie („wyda­je mi się”) czy wyra­ża swo­je naj­głęb­sze prze­ko­na­nie („jestem pewien, że”) – wszyst­kie te kon­struk­cje, choć odno­szą się do innych rze­czy­wi­sto­ści seman­tycz­nych u Pietr­kie­wi­cza są syno­ni­ma­mi.

Nie ma zna­cze­nia, czy wypo­wia­da­ne po nich stwier­dze­nia są praw­dzi­we lub nie. Praw­da u Pie­ter­kie­wicz nie ma prio­ry­te­tu – jest nią dobrze czy­ta­ją­ca się lite­ra­tu­ra, a to mu się powio­dło.

Teo­ria jed­ne­go źró­dła

Wra­ca­jąc jed­nak do głów­ne­go boha­te­ra książ­ki – abpa Micha­ła Kowal­skie­go – czy­tel­nik otrzy­mu­je od auto­ra wyobra­że­nie czło­wie­ka, któ­ry osią­gnął coś nie­wia­ry­god­nie wiel­kie­go, ale jed­no­cze­śnie kogoś, kto nie robi w cią­gu dnia nic inne­go niż kon­cy­po­wa­nie kolej­nych miste­riów sek­su­al­nych i zaspo­ka­ja­nie pry­wat­ne­go pożą­da­nia. Pietr­kie­wicz sta­wia nawet tezę, że abp Kowal­ski pisał, by zagłu­szyć swój popęd sek­su­al­ny. Nawia­sem mówiąc, dla­cze­go ta teza nie mia­ła­by doty­czyć kil­ku­krot­ne­go roz­wod­ni­ka Pietr­kie­wi­cza? Kary­ka­tu­ry­za­cja abpa M. Micha­ła usta­je na chwi­lę, gdy Pietr­kie­wicz odno­si się do jego męczeń­stwa, nawet – moż­na rzec – z mikro­sko­pij­ny­mi śla­da­mi prze­ję­cia. Ale tyl­ko śla­do­wy­mi.

Pietr­kie­wicz spo­ro uwa­gi poświę­ca słyn­nym pro­ce­som arcy­bi­sku­pa. Mimo dekla­ro­wa­ne­go obiek­ty­wi­zmu powta­rza wnio­ski oskar­że­nia jako swo­je, jedy­nie sygna­li­zu­jąc w paru miej­scach, że ten czy tam­ten głos był mało wia­ry­god­ny. Dla­cze­go? O tym decy­du­je sam autor. Zresz­tą, Pietr­kie­wicz wyraź­nie stwier­dza (178), że archi­wa sądo­we w Płoc­ku zosta­ły znisz­czo­ne w cza­sie woj­ny (co do tego nie był­bym taki pewien!) i przy­zna­je wprost w przy­pi­sie, że opie­rał się zasad­ni­czo na rela­cjach pra­so­wych z pro­ce­su zdo­mi­no­wa­nych przez mniej lub bar­dziej rady­kal­ną pra­sę naro­do­wą.

Tak­że w oma­wia­niu pro­ce­su Pietr­kie­wicz się­ga po naszki­co­wa­ny powy­żej mecha­nizm praw­do­po­do­bień­stwa ad absur­dum, gdy stwier­dza np.: „Załóż­my, że arcy­bi­skup Kowal­ski rze­czy­wi­ście odpra­wiał sek­su­al­ne obrzę­dy z reli­gij­ną ini­cja­cja” (197). Na pod­sta­wie zało­że­nia, myśl stop­nio­wo ura­sta do ran­gi praw­dy, nawet jeśli jed­no­cze­śnie autor jak­by mru­gał poro­zu­mie­waw­czo do czy­tel­ni­ka, że może być zupeł­nie ina­czej. Jeśli jed­nak czy­tel­nik będzie upar­ty i nie da wia­ry auto­ro­wi to ten przy­cho­dzi mu w sukurs, stwier­dza­jąc: „Wie­le z nich krą­ży do dzi­siaj wśród ludzi, któ­rzy nie mie­li dostę­pu do infor­ma­cji choć­by z dru­giej ręki, ist­nie­je bowiem rodzaj histo­rycz­nych pogło­sek, któ­re wypeł­nia­ją naj­ciem­niej­sze szcze­li­ny w naszej wie­dzy o prze­szło­ści. Tak czy siak, wro­go nasta­wie­ni histo­ry­cy mogą przy­słu­żyć się praw­dzie.” (198)

Zasad­ni­czo to stwier­dze­nie Pietr­kie­wi­cza moż­na było­by skwi­to­wać w języ­ku mło­dzie­żo­wym jako samo­za­ora­nie, ale autor się nie zra­ża. W odnie­sie­niu do medial­ne­go pro­ce­su abpa Micha­ła autor doko­nu­je bar­dzo cel­ne­go pod­su­mo­wa­nia tych wyda­rzeń i to w jed­nym zda­niu: „Kowal­ski nie miał szan­sy wygrać przed żad­nym sądem.” (200)

Pietr­kie­wicz dopeł­nia pro­ce­so­we omó­wie­nie innym zda­niem: „O róż­nych rze­czach moż­na wąt­pić, ale zna­ne z histo­rii sche­ma­ty suge­ru­ją praw­dzi­wy cha­rak­ter wyda­rzeń nie­za­leż­nie od uprze­dzeń i nie­ści­sło­ści.” Czy­li znów: nie­waż­na praw­da i fak­ty, waż­ne są histo­rycz­ne, kul­tu­ro-podob­ne fak­to­ry, któ­re mogły­by, ale nie muszą potwier­dzać tego, co i tak jest jak­by wia­do­me albo nawet i nie.

Pozy­tyw­nie o kapłan­kach, ale…

Ton nie­co bar­dziej przy­chyl­ny spra­wie maria­wic­kiej poja­wia się przy kapłań­stwie kobiet. Jed­nak i w tym wąt­ku zwy­cię­ża prze­wi­ja­ją­ca się jak zło­ta nić przez całą książ­kę fascy­na­cja auto­ra sek­su­al­no­ścią, quasi-kom­pa­ra­ty­sty­ką reli­gij­ną pod zna­kiem wagi­ny tudzież innych orga­nów kobie­cych lub męskich, porów­ny­wa­nych cho­ciaż­by do instru­men­tów muzycz­nych.

Obse­syj­ne wręcz wtła­cza­nie sek­su­ali­zmu nasiąk­nię­te­go momen­ta­mi por­no­gra­fią zasad­ni­czo osła­bia ponie­kąd słusz­ne femi­ni­stycz­no-natu­ra­li­stycz­ne wąt­ki na reli­gio­znaw­czej szy­nie. Pietr­kie­wicz sabo­tu­je cie­ka­wie zapo­wia­da­ją­ce się ele­men­ty, jed­nak jego zabieg z pew­no­ścią zna­lazł i znaj­du­je zain­te­re­so­wa­nych czy­tel­ni­ków.

Wra­ca­jąc do kapłań­stwa kobiet, autor zdo­by­wa się na pozy­tyw­ne sfor­mu­ło­wa­nia, by jed­nak po chwi­li przejść w atak na abp. Kowal­skie­go. I tak odno­sząc się do cza­su bez­po­śred­nio po wpro­wa­dze­niu kapłań­stwa kobiet stwier­dza: „Posta­no­wił [Kowal­ski] więc, niczym wędrow­ny muzy­kant, roz­po­cząć objazd po maria­wic­kich para­fiach. Zapa­ko­wał kapłan­ki do auto­bu­su i ruszył z nimi jako dyrek­tor całe­go wido­wi­ska.” (235). Takie sfor­mu­ło­wa­nia, któ­re rów­nież i dziś znaj­du­ją nie­ma­łe rze­sze uśmiech­nię­tych recen­zen­tów, potwier­dza­ją: Pietr­kie­wi­czo­wi na żad­nym eta­pie książ­ki nie cho­dzi o mery­to­ry­kę i treść, a o emo­cje, a tutaj jest mistrzem.

Są jed­nak i inne miej­sca, w któ­rych moż­na odczy­tać jak­by teatral­ne wręcz prze­ję­cie auto­ra spra­wa­mi, któ­rych doświad­czył. Szcze­gól­nym momen­tem jest jego wspo­mnie­nie z udzia­łu w mszy ludo­wej w płoc­kiej kapli­cy Kościo­ła Kato­lic­kie­go Maria­wi­tów. Pietr­kie­wicz mówi – jak­by chciał w jakiś spo­sób naśla­do­wać doświad­cze­nie Matecz­ki – że wyobra­ził sobie jak­by słu­chał „ostat­niej mszy na zie­mi, a kopy­ta koni wio­zą­cych jeźdź­ców apo­ka­lip­sy dud­nią już nad naszy­mi gło­wa­mi. Kwia­ty na ołta­rzu nie mogły ukryć wia­do­me­go zagro­że­nia. A jed­no­cze­śnie był to począ­tek, jeden z tych, któ­rych zna­cze­nia się nie rozu­mie. Za mon­stran­cją sta­ła jesz­cze jed­na foto­gra­fia, zdję­cie Matecz­ki na łożu śmier­ci, z brzu­chem wydę­tym, jak­by zaraz miał się roze­rwać. Naro­dze­nie w śmier­ci. W moim koń­cu jest począ­tek. Jeśli ta kobie­ta, łamią­ca przede mną opła­tek nad kie­li­chem, była niczym apo­sto­ło­wie, to może spo­tkam ją da dro­dze do Emaus?” (254)

Ta pla­stycz­na, spi­ry­tu­ali­stycz­nie uję­ta reflek­sja nie jest prze­ja­wem obiek­ty­wi­zmu auto­ra, ale bar­dziej lite­rac­kim teatrum, któ­re dobrze kom­po­nu­je się z pozo­sta­łą tre­ścią.

Książ­ka jako lustro nie­roz­wią­za­nych spraw

Książ­kę Pietr­kie­wi­cza moż­na czy­tać na róż­ne spo­so­by. Oczy­wi­ście, czy­tel­nik ma pra­wo przy­jąć ją jako praw­dę obja­wio­ną o powsta­łym w Pol­sce ruchu odno­wy reli­gij­nej wyklę­tym przez Rzym. Jest też jed­nak inna moż­li­wość, któ­ra wyja­śnia dużą część umie­jęt­nie poda­wa­nej nar­ra­cji.

Pod­czas lek­tu­ry mia­łem nie­od­par­te wra­że­nie, że za każ­dym razem, kie­dy Pietr­kie­wicz roz­pra­wia się z abp. M. Micha­łem Kowal­skim, szy­je jego zło­wro­gą legen­dę opie­ra­jąc się na zasły­sza­nych rze­ko­mo infor­ma­cjach, zasad­ni­czo pisze o sobie samym. Echa tego moż­na też prze­czy­tać w auto­bio­gra­fii Pietr­kie­wi­cza „Na sza­li losu”, gdzie pisze o epi­zo­dzie maria­wic­kim, zaostrza­jąc swój ton i jesz­cze inten­syw­niej lgnie ku „teo­lo­gii narzą­dów roz­rod­czych”.

Tym bar­dziej upraw­nio­ne jest stwier­dze­nie, że książ­ka Pietr­kie­wi­cza jawi się jako uta­jo­na (nomen omen) roz­pra­wa z sobą samym. Zresz­tą, sam autor uwy­dat­nia ele­ment sakro-miste­ryj­ny, nie­zmor­do­wa­nie pod­kre­śla rolę tajem­ni­cy i przy­zna­je, że arcy­bi­skup pośmiert­nie zawład­nął jego wyobraź­nią „tak samo jak kie­dyś wtrą­cał się w życie innych ludzi.” (361)

Widać to w bar­dzo obszer­nym roz­dzia­le o mał­żeń­stwach mistycz­nych i dzie­ciach naro­dzo­nych ze związ­ków kapła­nów i zakon­nic.

Dla­cze­go Trze­ci Adam odniósł tak ogrom­ny suk­ces w Anglii i poza nią? Nie dość, że jest to dobrze napi­sa­ny tekst z nowa­tor­ski­mi zabie­ga­mi lite­rac­ki­mi i nie­słab­ną­cym napię­ciem wąt­ków ero­tycz­no-reli­gij­nych, to jesz­cze pod wzglę­dem tre­ścio­wym jest to nie­sa­mo­wi­ta daw­ka wie­dzy inter­dy­scy­pli­nar­nej prze­ka­za­na w atrak­cyj­ny spo­sób. Bry­tyj­ski czy­tel­nik lat 70. XX wie­ku otrzy­mu­jąc subiek­tyw­ny wgląd w dale­ki kraj za Żela­zną Kur­ty­ną mógł być zachwy­co­ny lite­ra­tu­rą, któ­ra łączy skan­da­li­zu­ją­cą, wręcz bul­wa­ro­wą gawę­dę z lite­ra­tu­ro­znaw­czo-filo­zo­ficz­nym spek­trum nie­zna­nej Euro­py Wschod­niej, szcze­gól­nie pra­wo­sław­nej Rosji, a następ­nie kato­lic­kiej Pol­ski.

Pietr­kie­wicz bez tru­du mógł i ocza­ro­wał bry­tyj­skie­go czy­tel­ni­ka. Z god­ną pozaz­drosz­cze­nia swo­bo­dą żon­glu­je ana­li­zą rosyj­skiej lite­ra­tu­ry XIX wie­ku, myślą gno­styc­ką, pol­skim mesja­ni­zmem, prze­cho­dząc co raz do dywa­ga­cji reli­gio­znaw­czych, aby z tego wszyst­kie­go utkać sza­ty dla maria­wi­tów, któ­rych oni sami by nie chcie­li.

Fascy­na­cja reli­gią i z jed­nej stro­ny jej nie­skry­wa­na choć chwiej­na kry­ty­ka docho­dzi do gło­su, gdy autor stwier­dza, że „język reli­gii mie­ści się w histo­rycz­nej sza­fie z kostiu­ma­mi – dla­te­go roz­ta­cza smro­dek naf­ta­li­ny, od cza­su do cza­su masko­wa­ny kadzi­dłem, żeby nie wywo­łał mdło­ści”, doda­jąc, że nie­szczę­ście maria­wi­ty­zmu pole­ga na tym, że „roz­po­czął się w złym momen­cie roz­wo­ju dys­kur­su kościel­nej ewan­ge­li­za­cji”.  (337)

Czy odra­dzał­bym, szcze­gól­nie maria­wi­tom, lek­tu­rę książ­ki Pietr­kie­wi­cza? Abso­lut­nie nie! To pozy­cja, któ­rą war­to prze­czy­tać, choć­by po to, by poznać róż­ne per­spek­ty­wy postrze­ga­na czy nawet nie­ro­zu­mie­nia maria­wi­ty­zmu. Ponad­to Pietr­kie­wi­czo­wi uda­ło się czę­ścio­wo uchwy­cić stan emo­cjo­nal­ny maria­wic­kie­go śro­do­wi­ska – zarów­no po stro­nie płoc­kiej, jak i feli­cja­now­skiej. O ile dla Kościo­ła Kato­lic­kie­go Maria­wi­tów abp Michał jest nie tyl­ko świę­tym męczen­ni­kiem, tak, Ojcem Kościo­ła i refor­ma­to­rem w jed­nym, o tyle dla Kościo­ła Sta­ro­ka­to­lic­kie­go Maria­wi­tów wciąż pozo­sta­je trud­nym dzie­dzic­twem, któ­re­go – mimo licz­nych zabie­gów – nie uda­ło się zsu­nąć w otchłań dam­na­tio memo­riae.

Trze­ci Adam, poza jed­nym wyjąt­kiem, nie docze­kał się (jesz­cze) maria­wic­kiej odpo­wie­dzi.

Wyni­kać to mogło z róż­nych czyn­ni­ków, w tym barie­ry języ­ko­wej czy zasy­gna­li­zo­wa­ne­go na począt­ku lęku i/lub obec­ne­go wciąż gdzie­nie­gdzie we współ­cze­snym maria­wi­ty­zmie prze­ko­na­nia, żeby lepiej już o nas nikt już nic nie pisał, chy­ba, że o ochron­kach albo nie­szczę­snym prze­śla­do­wa­niu.

Brak odpo­wie­dzi na Trze­cie­go Ada­ma wyni­ka też z fak­tu, że w maria­wi­ty­zmie zaprze­sta­no zasad­ni­czo pra­cy teo­lo­gicz­nej, rów­nież w oba­wie przed duchem abp. Kowal­skie­go (nurt płoc­ki), oba­wia­jąc się, że zaj­mo­wa­nie się teo­lo­gią do nicze­go dobre­go pro­wa­dzić nie może.

Ów zna­ny rów­nież w innych wyzna­niach anty­in­te­lek­tu­alizm i zaba­ry­ka­do­wa­nie się za obrzę­do­wo­ścią i mar­ty­ro­lo­gią, ode­bra­ło maria­wi­tom pier­wot­ny Stre­it­ge­ist, któ­ry prze­bi­ja przez pisma Matecz­ki i Bra­ta Arcy­bi­sku­pa Micha­ła. Maria­wi­ci odda­li Pietr­kie­wi­czo­wi pole, a ten powró­cił zza świa­tów, w dodat­ku w pol­skiej odsło­nie.

Zbęd­ny doda­tek

I na koniec jesz­cze reflek­sja, doty­czą­ca pol­skie­go wyda­nia Trze­cie­go Ada­ma. O ile sama książ­ka Pietr­kie­wi­cza to napraw­dę wcią­ga­ją­ca fik­cja, o tyle zamiesz­czo­ny na koń­cu dys­kurs dwóch pol­sko­ka­to­lic­kich teo­lo­gów jest dodat­kiem zbęd­nym i nud­nym, psu­ją­cym swo­ją ency­klo­pe­dycz­ną odtwór­czo­ścią polot książ­ki.

Wbrew zapo­wie­dziom zawar­tą we Wstę­pie Miro­sła­wa Supru­niu­ka do pol­skie­go wyda­nia, teo­lo­dzy pol­sko­ka­to­lic­cy nie dopi­sa­li dal­sze­go cią­gu maria­wic­kiej histo­rii, a jedy­nie zre­ka­pi­tu­lo­wa­li to, co zasad­ni­czo moż­na się już dowie­dzieć z Wiki­pe­dii.

Kry­ty­ka Pietr­kie­wi­cza jest bar­dziej niż sym­bo­licz­na, nie ma kry­tycz­nej ana­li­zy przy­pad­ku, nie jest podej­mo­wa­na pole­mi­ka z auto­rem, a już zupeł­nie zaska­ku­je, choć może nie powin­na, rezy­gna­cja z jakiej­kol­wiek reflek­sji teo­lo­gicz­nej na temat dzi­siej­sze­go maria­wi­ty­zmu, zamy­ka­jąc go w chłod­nej pro­bów­ce nud­nej, czę­ścio­wo błęd­nej fak­to­gra­fii. Ten doda­tek nie tyl­ko psu­je książ­kę Pietr­kie­wi­cza, ale też nicze­go nie wno­si do współ­cze­snej wie­dzy o maria­wi­ty­zmie.

Auto­rzy nie spro­sta­li ocze­ki­wa­niom posta­wio­nym we Wstę­pie. A szko­da.

» Bez­po­śred­ni link do “Trze­cie­go Ada­ma” na stro­nach Wydaw­nic­twa Iskry


 


Gale­ria

» Ekumenizm.pl: Zawsze z błę­da­mi — czy­li publi­ka­cja lefe­bry­stów o maria­wi­tach i nie tyl­ko

Ekumenizm.pl działa dzięki swoim Czytelnikom!
Portal ekumenizm.pl działa na zasadzie charytatywnej pracy naszej redakcji. Zachęcamy do wsparcia poprzez darowizny i Patronite.