
- 14 września, 2016
- przeczytasz w 3 minuty
Kampania „Przekażmy sobie znak pokoju”, mająca na celu budowanie nici tolerancji i porozumienia między wiernymi wspólnoty rzymskokatolickiej a mniejszościami seksualnymi, wzbudziła zaskakujące ożywienie polskich hierarchów, a także ich niepokój i troskę.
Biskupie duszpasterstwo na miarę możliwości
Kampania „Przekażmy sobie znak pokoju”, mająca na celu budowanie nici tolerancji i porozumienia między wiernymi wspólnoty rzymskokatolickiej a mniejszościami seksualnymi, wzbudziła zaskakujące ożywienie polskich hierarchów, a także ich niepokój i troskę.
W końcu owo pochylanie-się-z-troską to coś, co niektórzy biskupi lubią bardzo.
Biskupi po raz kolejny zademonstrowali małostkowość i to w hiperimponującym tempie. Dali z siebie to, co najwyraźniej potrafią najlepiej: duszpasterstwo odrealnione. Na miarę możliwości.
Oczywiście można zapytać, czy wszyscy biskupi tak myślą, i czy wszyscy są wyznawcami podobnej mentalności, bazującej na zakazach/nakazach. Myślę, że i tak większość ludzi potraktuje biskupie enuncjacje w taki sam sposób jak sprawę święcenia niedzieli, stosowania środków antykoncepcyjnych i wielu innych aspektów życia społecznego.
Akcję KPH wspieranej medialnie przez Tygodnik Powszechny, Znak i Więź bronić nie mam zamiaru. Nie podoba mi się.
Dlaczego? Ponieważ w warstwie symbolicznej zdaje się sugerować, że oto chrześcijaństwo i środowisko LGBT to jakby dwie zupełne inne, niezależne od siebie wielkości/rzeczywistości, które gdzieś (odległa galaktyka?) i kiedyś (teraz dopiero?) muszą się spotkać — muszą się obwąchać, poznać, a może nawet zaprzyjaźnić. Jest w tym pewna niedorzeczność — choć być może źle odczytuję intencje — gdyż homoseksualiści, podobnie zresztą jak heteroseksualiści, są w takim samym wymiarze dziećmi Bożymi i członkami Kościoła Jezusa Chrystusa, jeśli zostali ochrzczeni.
Seksualność taka czy inna nie czyni z ludzi lepszych czy gorszych chrześcijan. Stąd też graficzny obraz kampanii nie wzbudza mojego zachwytu, a raczej dezaprobatę. Nie zmienia to jednak faktu, że nie każdy tak musi odczytywać ów symbol tudzież intencje przyświecające jej organizatorom i patronom medialnym. A są one — co tu dużo mówić — szlachetne, gdyż wszędzie tam, gdzie do głosu dochodzi dialog w duchu poszanowania i uszanowania zasad Ewangelii, tam też możemy mówić o praktycznej realizacji chrześcijańskiego powołania.
Nie chcę się też wgłębiać w biskupie enuncjacje, złote myśli, mentalność nadzorsko-cenzorską za rączkę prowadzącą, nad wyraz upierdliwą tendencję do zaglądania ludziom do łóżka i oceniania ich z powodu preferencji seksualnej w tonie klerykalnego współczucia nazywanego duszpasterskim zrozumieniem (empatią?). Jeśli kogoś to kręci, jeśli ktoś lubi jak episkopat — w swojej części (nie)postępowej — mówi, co ktoś ma robić, myśleć, czuć to już jej/jego sprawa. I każdy ma święte prawo do bycia kierowanym i do takiego kierowania swoim życiem. Każdy może sobie uważać, że słowa biskupów ws. akcji KPH to ewangelijny flow spływający prosto do ich umysłów. Nic mi do tego. Zadziwia mnie jednak — zupełnie serio — tempo i powaga, z jaką biskupi przystąpili tym razem do działania.
W przypadku pełzającego neofaszyzmu, nieustannych incydentów rasistowsko-ksenofobicznych, nierzadko pod kątem seksualnym właśnie, panowie biskupi milczą jak zaklęci. Ekscelencje, może z wyjątkiem uczestników czcigodnych paneli dyskusyjnych, nie mają nic do powiedzenia lub niewiele w temacie. Uaktywniają się w przypadku spraw innych, gdy trzeba pochwalić tzw. żołnierzy wyklętych, zawalczyć o hajs lub gdy są zaskakująco czynni w bezczynności wobec kaznodziejów nienawiści. Wiadomo, że szczególnie w ciągu ostatniego roku biskupi są zaabsorbowani uroczystościami patriotyczno-narodowymi tudzież reklamowaniem rządowych inicjatyw. Tym bardziej należy zrozumieć ich stanowisko takie, a nie inne. Jednak tempo i zapalczywość w przypadku inicjatywy KPH poraża.